Prezenty hand made to mój ulubiony typ. I takie, które w opakowaniu mają jakiś bajer (w tym roku najbardziej zauroczyła mnie mała czerwona kokardka i pomysły mojej baby sis, bezapelacyjnie wygrywającej w tej konkurencji).
I lubię dostawać rzeczy do jedzenia. Może dlatego, że kojarzą mi się z dzieciństwem i zagranicznymi paczkami przysyłanymi w czasach, kiedy raz na jakiś czas, ściskając w kieszeni monetę, leciałam z wypiekami na twarzy po gumę Donald do pobliskiego warzywniaka. Każda czekolada otrzymana w czasie świąt była przez mnie celebrowana po kawałku przez co najmniej tydzień, a metalową puszkę w kształcie czerwonej budki telefonicznej (po cukierkach) mam do chwili obecnej.
Podobnie myślę dziś o wegańskich słodyczach, wciąż słabo dostępnych lub (jeśli nie są to przypadkowo wegańskie produkty z marketów) kosztujących majątek. Z każdego batonika cieszę się jak świr nawet, jeśli zwykle staram się unikać niezbyt zdrowych słodyczy i sama nie kupiłabym np. żelkowych świderków z M&S.
Dostałam też chleb esseński, ale jest tak paskudny, że zupełnie nie wiem, czym go reanimować! :D
I marzenie każdego wegańskiego kucharza - mega mocny blender. Prawie urywa rękę (i jeszcze do tego pięknie świeci na niebiesko!) więc jest szansa, że przetrwa najtrudniejsze starcia z orzechami i mrożonymi owocami :)