W weekendy uciekam z miasta kiedy tylko mogę. Duszę się tu, chociaż urodziłam się w Warszawie i - paradoksalnie - chociaż mnóstwo miejsc wydaje mi się ciekawszych i lepszych, nie chciałabym obecnie mieszkać w żadnym Londynie (który bardzo lubię), urokliwej Pradze, czy Berlinie z mnóstwem sojowych jogurtów ;)
Za to bardzo odpowiada mi 40 kilometrowy dystans od stolicy, który to pozwala mi cieszyć się zielenią, kawą w piżamie w ogrodzie, a jednocześnie daje poczucie, że w ciągu godziny można dojechać na koncert, spotkanie, do pracy.
W zeszły weekend pogoda była na tyle przyzwoita, że udało nam się przenieść z obiadem do ogrodu, oto niektóre - proste, ale smaczne - pomysły, które wykorzystaliśmy tym razem:
Sałatka caprese:
(Pokrojony w plastry pomidor, naturalne tofu firmy Solida - najlepsze!, oliwa z oliwek, pieprz, sól Kala Namak, listki bazylii)
Woda z mrożonymi plasterkami cytryny, idealna na ciepłe dni:
(Ja lubię jeszcze wkroić kawałek świeżego imbiru, który daje ostry posmak, chociaż wiem, że teoretycznie cytryna i imbir mają odwrotne chłodzące/rozgrzewające działanie).
Fasolka gotowana na parze z ziarnami słonecznika i przyprawami:
(słonecznik prażymy na suchej patelni, dodajemy przyprawy - u nas orientalnie i ostro, chwilę podgrzewamy, dolewamy odrobinę oleju i wrzucamy ugotowaną /ale nie rozgotowaną!/ fasolkę, 5 minut i gotowe. Ta wersja robi furorę wśród wszystkich, którzy jej próbowali).
Deser - czereśnie, po prostu :)
No a teraz marudzenie w wersji directors cut ;)
Kilka ostatnich dni sprawiło, że po raz kolejny mam dosyć obecnej pracy (a dokładnie ludzi, z którymi współdziałam), znów utwierdzam się w przekonaniu, że wolę zarabiać mniej, ale mieć przez to więcej czasu na inne rzeczy - swój doktorat, bieganie, czytanie (!!!) i mojego P., z którym "widujemy się" ostatnio 5-6 godzin na dobę - kiedy śpimy...
Zastanawiam się tylko jak przeorganizować te kwestie nie rzucając wszystkiego w cholerę. Już od dawna oboje nie mieliśmy zajęć typu 9-17 co ma swoje przeolbrzymie plusy i nie chciałabym wbić się znowu w taki system, ale jednocześnie nie mogę sobie poradzić z największą wadą tej drugiej, nienormowanej opcji - przynoszeniem pracy do domu. Nie musi koniecznie chodzić o siadanie z papierami po powrocie, ale o to, że ciągle ma się poczucie, że jest coś do zrobienia.
Nie ma tak, że wychodzisz, zamykasz drzwi i do następnego dnia nic cię nie obchodzi. Jest milion telefonów, przygotowywanie jakichś rzeczy, czasem brak możliwości zaplanowania dwóch tygodni do przodu, bo coś co miało trwać pół dnia nagle przeciąga się w 16 godzin, ktoś sobie coś nagle przypomni...
Moje zabawy z kalendarzem przypominają grę logiczną - przenoszenie, zamiany, wpychanie, upychanie. Prowadzę terminarz w pięciu kolorach, żeby mi się nie popieprzyło co, gdzie, kiedy, z kim. Bez otwierania grafiku nie jestem w stanie się umówić, kawa z kumplem to ostatnio misternie planowane wydarzenie :/
Zero użalania nad sobą - trzeba się cieszyć, że ma się co robić i że nie jest to przysłowiowa kasa w supermarkecie. Zastanawiam się tylko, czemu jak się powie: "stop, nie chcę więcej, wystarczy mi to, co mam, moim celem nie jest zarabianie coraz więcej, chcę resztę swojej energii poświęcić na coś innego, czy naprawdę musimy robić jeszcze ten projekt?" ludzie patrzą podejrzliwie, nie zamierzają na to pozwolić i stawiają niewypowiedziane ultimatum. Czy u Was też tak jest?