Trochę zbierałam się do napisania tego tekstu, choć od dawna chodził mi po głowie. Nie jest wygodny ani przyjemny, ale nie samym żarciem człowiek żyje.
Największym seksistą jakiego znam jest... kobieta. Niespełna czterdziestoletnia babka, która przez większość życia świetnie radziła sobie bez mężczyzn samotnie wychowując dzieciaka (w tej chwili jest to już dorastający facet) i prowadząc swoją firmę.
Seksizm? Znany mi doskonale. Z autopsji. Na pewno niemal każda dziewczyna była bezpośrednim obiektem seksistowskiego zachowania. Ja niejednokrotnie (specyfika pracy w zdominowanym przez facetów środowisku), ale z biegiem lat nauczyłam się reagować w sposób, który nie pozostawia drugiej stronie wątpliwości, że nie ma żadnego przyzwolenia na podobne praktyki. I nie chodzi tu o jakieś zdecydowane gesty, czy naruszanie granic fizycznych - najbardziej niebezpiecznym, bo pozornie niewinnym nośnikiem tego zjawiska jest język. Ukryte w języku, mocno zakorzenione przekonania w niewidzialny sposób wiążą ludzi różnymi typami zależności (kto nie spotkał się nigdy z ujmowaniem języka w kategoriach władzy, przemocy symbolicznej polecam zajrzenie np. do M. Foucault).
Zawsze w swojej pracy musiałam wypracować sobie pozycję. Rozmawiałam o tym ostatnio z koleżankami z branży i każda z nas przeszła dokładnie przez to samo. Trzeba było pracować dwa razy więcej - wręcz udowadniać, że jest się tak samo dobrą jak faceci, choć wielokrotnie było się o niebo lepszą właśnie dlatego, że wkładało się w to dużo więcej pracy i determinacji.
Myślę, że zna to uczucie mnóstwo kobiet, które pracując wśród facetów były w sytuacji robienia czegoś "dobrze, jak na dziewczynę", albo słyszały zaskoczony głos: "Jesteś dobra. Wcale nie widać, że robi to dziewczyna (sic!)" - no bo przecież wyznacznikiem jest to, co męskie, a inne należy wyprzeć.
O tym, jak bardzo śliski jest grunt języka i jak trudno się po tym obszarze poruszać przekonałam się już wielokrotnie, ostatnio np. w Dzień Kobiet, kiedy spotkałam mojego dobrego kolegę i jego znajomego - M. Znamy się od lat, chłopaki mnie lubią (ja ich też) i szanują. Nie zmieniło to jednak faktu, że usłyszałam taki oto żarcik:
- Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet. Bo wiesz, są ludzie i kobiety.
Olałam ten tekst i zaczęłam mówić o czymś innym, więc M. powtórzył go (bo pewnie nie usłyszałam albo nie zrozumiałam i dlatego się nie śmieję). Więc powiedziałam mu zdecydowanym tonem, że owszem, słyszę, rozumiem, ale jest to głupie, tanie i seksistowskie a poza tym właśnie obaj określili nim swój stosunek do własnych żon, a podobno inteligencję człowieka poznaje się po inteligencji partnera.
Wyobraźcie sobie tę ciszę.
Nie wiem, jak można przyzwalać na żarty, które - nawet jeśli nie wprost, podskórnie - mają kogoś poniżyć, określić stosunek podległości jednych ludzi wobec drugich. Owszem, wentyl bezpieczeństwa w postaci śmiechu jest wskazany w każdej niemal sferze, trzeba jednak pamiętać, że jest to narzędzie o tle użyteczne, co niebezpieczne. Bo jeśli w jednej sytuacji wszystko jest super i śmiejemy się z blondynki, to dlaczego oburzamy się na tekst, że nie można zgwałcić prostytutki albo na kościelne nawoływania do jedynego słusznego miejsca kobiety: w domu, przy boku męża (upraszczam, ale zasadnicze przesłanie jest właśnie takie). Jest to zresztą częsty argument ludzi, którzy pozwalają sobie na dyskryminujące zachowania: osoby, które oburzają się na seksistowskie żarty są wyśmiewane jako nie mające poczucia humoru, bez dystansu do siebie (te stare, brzydkie feministki, nikt ich nie chciał, fuj!).
Mam w dupie poprawność polityczną, mogę z moimi koleżankami dla wygłupów wyzwać się od "głupich cip", pożartować z PMS, ale nie zgodzę się na uśmieszek i współczujące spojrzenie kolegów w stronę P. gdy mówię, że jestem feministką, określanie mnie z góry jako złego kierowcy, choć nigdy się ze mną nie jechało samochodem.
Czytałam ostatnio książkę Jacksona Katza "Paradoks macho". Autor zwraca w niej uwagę na często pomijaną a niebagatelną (być może wręcz kluczową) kwestię: roli facetów w szerzeniu się swoistej "epidemii przemocy" wobec kobiet. Zwykle bowiem w takich dyskusjach definiowani są oni jako sprawcy, rzadko jako czynnik determinujący samą obecność przemocy w społeczeństwie (procent mężczyzn-ofiar przemocy ze strony kobiet jest bardzo niewielki). Często też sami faceci nie zdają sobie sprawy z jakimi zachowaniami zmagają się ich partnerki na co dzień (Katz pisze m.in. o tym, jak kobiety organizują sobie przestrzeń, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo - nocne powroty, itp.), powszechność "językowych zachowań" sprawia, że stają się one przezroczyste - niewidoczne, ale wciąż obecne.
Uwielbiam facetów niebojących się pierwiastka żeńskiego w sobie, potrafiących otwarcie powiedzieć, że są feministami, mężczyzn, którzy na spotkaniu w męskim gronie nie wchodzą w dyskurs "wyrwaliśmy się z domu od żon, każdy żart będzie o dupach, towarach, przedmiotach", którzy mimo niesprzyjających warunków bronią swoich poglądów, a przy okazji, pośrednio, i swoich partnerek (nie mogę wyczaić dlaczego moi koledzy nie widzą, że mówiąc przedmiotowo o kobietach w ogóle, pozwalają na to, by ktoś inny tak traktował ich dziewczyny a za jakiś czas i ich córki).
______________________
To tylko kilka słów i jedna strona medalu. Druga jest bardziej mroczna i prowadzi m.in. do wykluczenia z ważnych dyskusji takich problemów jak gwałt w małżeństwie (to się nie liczy, w końcu są obowiązki), molestowanie, brak kobiet na stanowiskach kierowniczych, schizofrenia kobiet - matek (jeśli robią karierę: złe, zimne suki, egoistyczne, jeśli zostają w domach: kury, bez ambicji i zainteresowań, uzależnione od facetów, wygodne). Nie mówiąc już o tym, co dzieje się poza wygodnym światem kultury Zachodu - obrzezaniu kobiet, praktykach wykluczających ze społeczeństwa, (brak edukacji, prawa głosu, zależność ekonomiczna).
Wracam do A. Nigdy jej nie zrozumiem. Osiągnęła bardzo wiele swoją pracą, jest niezależna, ma świetnego syna, dokoła wiele kobiet jej pokroju. Jednak wydaje się nie dostrzegać, że bycie głupim/ciekawym/egoistycznym/pozytywnym/wyrachowanym/empatycznym/, a także (jak się okazuje) i seksistowskim, nie ma nic wspólnego z płcią. To nie ona definiuje możliwość porozumienia z drugim człowiekiem, jego wartość czy inteligencję.
Nie wiem, co kieruje jej postępowaniem, wiem za to, że negując wartość innych kobiet, zaprzecza także swojej.
______________
*BTW: w jednym z ostatnich numerów Wysokich Obcasów był wywiad z instruktorką karate. Kierowca taksówki słysząc, czym się zajmuje poczęstował ją tekstem: "A jakbym panią wywiózł do lasu, co by pani zrobiła?".
Największym seksistą jakiego znam jest... kobieta. Niespełna czterdziestoletnia babka, która przez większość życia świetnie radziła sobie bez mężczyzn samotnie wychowując dzieciaka (w tej chwili jest to już dorastający facet) i prowadząc swoją firmę.
Seksizm? Znany mi doskonale. Z autopsji. Na pewno niemal każda dziewczyna była bezpośrednim obiektem seksistowskiego zachowania. Ja niejednokrotnie (specyfika pracy w zdominowanym przez facetów środowisku), ale z biegiem lat nauczyłam się reagować w sposób, który nie pozostawia drugiej stronie wątpliwości, że nie ma żadnego przyzwolenia na podobne praktyki. I nie chodzi tu o jakieś zdecydowane gesty, czy naruszanie granic fizycznych - najbardziej niebezpiecznym, bo pozornie niewinnym nośnikiem tego zjawiska jest język. Ukryte w języku, mocno zakorzenione przekonania w niewidzialny sposób wiążą ludzi różnymi typami zależności (kto nie spotkał się nigdy z ujmowaniem języka w kategoriach władzy, przemocy symbolicznej polecam zajrzenie np. do M. Foucault).
Zawsze w swojej pracy musiałam wypracować sobie pozycję. Rozmawiałam o tym ostatnio z koleżankami z branży i każda z nas przeszła dokładnie przez to samo. Trzeba było pracować dwa razy więcej - wręcz udowadniać, że jest się tak samo dobrą jak faceci, choć wielokrotnie było się o niebo lepszą właśnie dlatego, że wkładało się w to dużo więcej pracy i determinacji.
Myślę, że zna to uczucie mnóstwo kobiet, które pracując wśród facetów były w sytuacji robienia czegoś "dobrze, jak na dziewczynę", albo słyszały zaskoczony głos: "Jesteś dobra. Wcale nie widać, że robi to dziewczyna (sic!)" - no bo przecież wyznacznikiem jest to, co męskie, a inne należy wyprzeć.
O tym, jak bardzo śliski jest grunt języka i jak trudno się po tym obszarze poruszać przekonałam się już wielokrotnie, ostatnio np. w Dzień Kobiet, kiedy spotkałam mojego dobrego kolegę i jego znajomego - M. Znamy się od lat, chłopaki mnie lubią (ja ich też) i szanują. Nie zmieniło to jednak faktu, że usłyszałam taki oto żarcik:
- Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet. Bo wiesz, są ludzie i kobiety.
Olałam ten tekst i zaczęłam mówić o czymś innym, więc M. powtórzył go (bo pewnie nie usłyszałam albo nie zrozumiałam i dlatego się nie śmieję). Więc powiedziałam mu zdecydowanym tonem, że owszem, słyszę, rozumiem, ale jest to głupie, tanie i seksistowskie a poza tym właśnie obaj określili nim swój stosunek do własnych żon, a podobno inteligencję człowieka poznaje się po inteligencji partnera.
Wyobraźcie sobie tę ciszę.
Nie wiem, jak można przyzwalać na żarty, które - nawet jeśli nie wprost, podskórnie - mają kogoś poniżyć, określić stosunek podległości jednych ludzi wobec drugich. Owszem, wentyl bezpieczeństwa w postaci śmiechu jest wskazany w każdej niemal sferze, trzeba jednak pamiętać, że jest to narzędzie o tle użyteczne, co niebezpieczne. Bo jeśli w jednej sytuacji wszystko jest super i śmiejemy się z blondynki, to dlaczego oburzamy się na tekst, że nie można zgwałcić prostytutki albo na kościelne nawoływania do jedynego słusznego miejsca kobiety: w domu, przy boku męża (upraszczam, ale zasadnicze przesłanie jest właśnie takie). Jest to zresztą częsty argument ludzi, którzy pozwalają sobie na dyskryminujące zachowania: osoby, które oburzają się na seksistowskie żarty są wyśmiewane jako nie mające poczucia humoru, bez dystansu do siebie (te stare, brzydkie feministki, nikt ich nie chciał, fuj!).
Mam w dupie poprawność polityczną, mogę z moimi koleżankami dla wygłupów wyzwać się od "głupich cip", pożartować z PMS, ale nie zgodzę się na uśmieszek i współczujące spojrzenie kolegów w stronę P. gdy mówię, że jestem feministką, określanie mnie z góry jako złego kierowcy, choć nigdy się ze mną nie jechało samochodem.
Czytałam ostatnio książkę Jacksona Katza "Paradoks macho". Autor zwraca w niej uwagę na często pomijaną a niebagatelną (być może wręcz kluczową) kwestię: roli facetów w szerzeniu się swoistej "epidemii przemocy" wobec kobiet. Zwykle bowiem w takich dyskusjach definiowani są oni jako sprawcy, rzadko jako czynnik determinujący samą obecność przemocy w społeczeństwie (procent mężczyzn-ofiar przemocy ze strony kobiet jest bardzo niewielki). Często też sami faceci nie zdają sobie sprawy z jakimi zachowaniami zmagają się ich partnerki na co dzień (Katz pisze m.in. o tym, jak kobiety organizują sobie przestrzeń, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo - nocne powroty, itp.), powszechność "językowych zachowań" sprawia, że stają się one przezroczyste - niewidoczne, ale wciąż obecne.
Uwielbiam facetów niebojących się pierwiastka żeńskiego w sobie, potrafiących otwarcie powiedzieć, że są feministami, mężczyzn, którzy na spotkaniu w męskim gronie nie wchodzą w dyskurs "wyrwaliśmy się z domu od żon, każdy żart będzie o dupach, towarach, przedmiotach", którzy mimo niesprzyjających warunków bronią swoich poglądów, a przy okazji, pośrednio, i swoich partnerek (nie mogę wyczaić dlaczego moi koledzy nie widzą, że mówiąc przedmiotowo o kobietach w ogóle, pozwalają na to, by ktoś inny tak traktował ich dziewczyny a za jakiś czas i ich córki).
______________________
To tylko kilka słów i jedna strona medalu. Druga jest bardziej mroczna i prowadzi m.in. do wykluczenia z ważnych dyskusji takich problemów jak gwałt w małżeństwie (to się nie liczy, w końcu są obowiązki), molestowanie, brak kobiet na stanowiskach kierowniczych, schizofrenia kobiet - matek (jeśli robią karierę: złe, zimne suki, egoistyczne, jeśli zostają w domach: kury, bez ambicji i zainteresowań, uzależnione od facetów, wygodne). Nie mówiąc już o tym, co dzieje się poza wygodnym światem kultury Zachodu - obrzezaniu kobiet, praktykach wykluczających ze społeczeństwa, (brak edukacji, prawa głosu, zależność ekonomiczna).
Wracam do A. Nigdy jej nie zrozumiem. Osiągnęła bardzo wiele swoją pracą, jest niezależna, ma świetnego syna, dokoła wiele kobiet jej pokroju. Jednak wydaje się nie dostrzegać, że bycie głupim/ciekawym/egoistycznym/pozytywnym/wyrachowanym/empatycznym/, a także (jak się okazuje) i seksistowskim, nie ma nic wspólnego z płcią. To nie ona definiuje możliwość porozumienia z drugim człowiekiem, jego wartość czy inteligencję.
Nie wiem, co kieruje jej postępowaniem, wiem za to, że negując wartość innych kobiet, zaprzecza także swojej.
______________
*BTW: w jednym z ostatnich numerów Wysokich Obcasów był wywiad z instruktorką karate. Kierowca taksówki słysząc, czym się zajmuje poczęstował ją tekstem: "A jakbym panią wywiózł do lasu, co by pani zrobiła?".
Mądry i dobry tekst. Nasuwa mi się jedno pytanie: kto tych chłopców tak wychowuje? Wiem, że dochodzi jeszcze aspekt społeczny i presja otoczenia do którego zwykle chcemy się dostosować. Ale jednak z domu wynosimy najwięcej. I przykro mi to pisać ale za większość przykrości jakie mnie spotkały od "narzeczonych" mogę podziękować ich mamusiom. I chyba się zgadzam z drugi zdaniem tego posta.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Tobą w 100%. Dlatego właśnie napisałam, że jest to bardzo złożone zjawisko. Ja też mam olbrzymi żal (pretensję, jakkolwiek to nazwać) do kobiet, że wychowują facetów w taki sposób. I dodatkowo to częste przekonanie mamuś, że żadna nie jest wystarczająco dobra dla jej syna...
UsuńCzytasz mi w myślach, w 100% się zgadzam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Dominika B.
Ojej, znów poruszasz temat rzekę. Myślę, że nie można zwalać winy na facetów i gotowe. Całe społeczeństwo musi dorosnąć do traktowania ludzi, jak ludzi. Potrzeba na to wieeeele czasu. Super, że tak reagujesz na głupie żarty, następnym razem Twoi koledzy może zastanowią się, co będą klepać.
OdpowiedzUsuńWłaśnie dlatego napisałam, że największym seksistą jakiego znam jest kobieta. Niestety.
UsuńJa myślę, że jeśli ktoś zażartuje nie tylko przy mnie, ale w większym gronie to opierniczanie za to nic nie zmieni. Bo nawet jeśli na ten moment przestaną, to jak tylko opuścisz towarzystwo/spotkają się bez Ciebie to będą z tego żartować, choćby po to żeby pokazać, że "jakaś baba" nie będzie im mówić co mogą a czego nie. Ja im pokazuję, że umiem z siebie żartować, ze nie biorę na serio tego co mówią a już na pewno nie biorę do siebie - nie dotyka mnie gadanie ludzi, którzy nie są mi bliscy.
OdpowiedzUsuńPoza tym seksizm działa w obie strony. Zgadzam się, ze kobiety są lekceważone i niby niewinnie znieważane przez społeczeństwo, ale co to społeczeństwo robi z mężczyzn? Nie chcę mówić o powszechnym dogmacie "myślenia penisem", ale o czymś gorszym - "byciu męskim". Tak jak nie rozumiem pojęcia kobiecości (posiadanie piersi, pochwy, makijaż, wysokie obcasy, zdolność urodzenia dziecka - co determinuje kobiecość?), tak mówienie o kimś że jest niemęski złości mnie bardzo. Bo zbyt wymuskany, dobrze ubrany, bo nie ma mięśni, bo nie opowiada głupich żartów, bo zajmuje się domem i cała masa innych stereotypów. Jeśli chcemy coś zmieniać to chyba musi to działać w obie strony, ale pojęcia nie mam jak z tym walczyć.
Moi koledzy właśnie dlatego, że nie jestem obca babą, tylko osobą, którą cenią raczej nie będą robili sobie z tego żartów. Chodziło mi raczej o pokazanie, że mimo naszej zażyłości takie żarty nie stanowią dla nich nic niestosownego i właśnie to nie jest moim zdaniem w porządku.
UsuńMasz rację - to, że współcześnie faceci też nie mają lekko i czeka ich spory projekt tożsamościowy do przerobienia, to już zupełnie inna historia...
Jest między nami różnica wiekowa (nie żeby jakaś powalająca), tak jak i wśród towarzystwa, w którym się obracamy. Może panowie z wiekiem nabywają pewnego szacunku do kobiet, może zyskują go jedynie wtedy, gdy od lat powtarza się im pewne rzeczy - jedno jest pewne: ja nie mogę zrobić tego co Ty, bo nie zyskam szacunku a właśnie go stracę, jako osoba, która wszystko bierze na serio i do siebie. Co innego gdy jestem sam na sam z kolegą - wtedy nie omieszkam mu dowalić po czym wytłumaczyć, że jest kompletnym idiotą i sobie nie życzę - oczywiście w języku, który pojmie a nie jedynie zapamięta, że się czepiam. :)
UsuńWolę przebywać wśród mężczyzn. Żartują lepiej od kobiet, mają ciekawsze tematy, nie czuję się przybita i przytłoczona konkurencją pań która to jest najładniejsza, ma największe powodzenie, lepsze ciuchy i zaliczyła więcej imprez. Nie chodzi o to, że mnie to nie interesuje, ale dziewczyny jakoś nie znają umiaru, kiedy jest nas więcej niż 2... I ta wrogość, jaką się wyczuwa. Nie ma jej wśród panów, nawet jeśli bywają złośliwi i nieprzyjemni, to jakoś mają klasę. Jeśli nie poprawią się relacje między kobietami to nie ma co liczyć, że panowie spojrzą na nas inaczej - może i oni nie zawsze widzą wszystko, ale uwierzcie mi, są bardziej spostrzegawczy niż sami przyznają.
Jestem z tych kobiet, które od zawsze dogadywały się lepiej z facetami. Wszelkie nocne wypady, ale i codzienne relacje wypełniali mi faceci, zwłaszcza, że zajmuję się zawodowo działką, na której funkcjonuje bardzo mało kobiet.
UsuńMoim BFF od liceum był mężczyzna i jest tak do dziś.
Dopiero niedawno zaczęłam odkrywać przyjemność z funkcjonowania wśród kobiet - kilka lat temu na studiach doktoranckich poznałam grono świetnych, inteligentnych, znających swoją wartość kobiet, które nie potrzebują wrogości, definiowania i uprawomocniania siebie poprzez negację innych kobiet. To jest rodzaj kontaktu, którego wcześniej nie znałam i jestem zachwycona.
Nadal większość moich znajomych to faceci, ale dziś wiem, że nie ma co generalizować. Moim zdaniem zjawiska, o których piszesz (to podpatrywanie kto ładniejszy, lepiej ubrany itp.) wynikają z niepewności, pewnych ról, które cały czas są bardzo silnie zakorzenione w świadomości kobiet. Te wszystkie teksty o kobiecie jako ozdobie domu, bla bla bla... Nie każdy ma siłę wyrwać się z takiego sposobu myślenia o sobie i poukładać świat według swoich zasad (faceci mają zresztą podobny problem z pojęciem: męskie/niemęskie).
A co do braku wrogości między facetami - byłabym ostrożna z takim sądem. Widziałam wielokrotnie jak - nawet wśród bliskich sobie kolegów - droga od lekkiej przepychanki słownej, do wyraźnej agresji była tak krótka, że nie wiadomo kiedy została przebyta. Rozmawiałam o tym ostatnio z jednym z moich męskich przyjaciół i on porównał męskie relacje do zabawy psów - czasem bywa tak, że nagle coś, co wydawało się niewinnym podgryzaniem zmienia się w regularną walkę.
Szpaqus, jak najbardziej. Dlatego feministki często mówią o tym, że na równości zyskają obie płcie, niestety większość mężczyzn nie wydaje się być tym zainteresowana.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Dominika B.
Też sądzę, że facetom można zarzucić zbyt małe angażowanie się w tę kwestię, a przecież dotyczy ich ona równie mocno...
Usuń