Bez fajerwerków dosłownie i w przenośni bo, po pierwsze, nie zamierzam uczestniczyć w straszeniu zwierząt, po drugie, po raz pierwszy o kilku lat nie pracuję w Sylwestra więc z przyjemnością spędzę ten wieczór na oglądaniu kryminałów i tańczeniu z psami :) Dosłownie, bo koło północy część mojego stada straszliwie się boi i trzeba je zabawiać przy głośniej muzyce.
Nie wyobrażam sobie, jak bardzo muszą się bać zwierzęta mieszkające na dworze - przez ściany domu i dźwiękoszczelne okna moje psiny słyszą wszystko i trzęsą się niemiłosiernie nawet pod dwiema kołdrami :( Stres niesamowity tym bardziej, że oczywiście wszyscy mają w nosie zakaz puszczania fajerwerków w dni inne niż Sylwester i już od tygodnia co chwilę rozlegają się wystrzały :(
Wiem jak to jest, kiedy przerażony petardą pies nagle zaczyna uciekać na spacerze i tylko cudem udaje się go złapać po kilometrach biegu (dodam, że wiedząc jaki może być skutek spuszczania psów ze smyczy w Sylwestra, nigdy tego nie robiłam - wspomniana ucieczka miała miejsce w połowie grudnia...).
Już pomijając fakt, że bilans plusów i minusów fajerwerków jest dość oczywisty: chwila ludzkiej przyjemności (dla mnie skądinąd wątpliwej) vs stres (prowadzący nawet do śmierci) mnóstwa zwierząt (odsyłam do przeczytania artykułów o tym, co się dzieje choćby z ptakami w okresie noworocznym...), urwane ręce, poparzone niewybuchami dzieciaki.
Od kilku godzin mam mocno rozkręcone radio, żeby choć trochę oszukać psiuny, mój P. w pracy a ja postanowiłam uczcić Sylwestra zdrowym i baaardzo słodkim deserem...
... czyli bananem z masłem orzechowym i domowym dżemem bez cukru, do tego filiżanką ulubionej kawy i oglądaniem zdjęć z tego roku. Fajnie przypomnieć sobie ile fajnych wycieczek, pięknych widoków, dobrych rzeczy spotkało mnie w ciągu mijającego roku tym bardziej, że w natłoku pracy, różnych smutnych wieści i zmagań z ludzkim okrucieństwem wobec zwierząt łatwo o tym zapominam.
Mam nadzieję, że w nadchodzącym roku będzie równie pięknie...
Jedno z najbardziej niesamowitych spotkań w tym roku - kozice! Cieszyłam się jak małe dziecko :)
BTW: To setny post na moim blogu! Bardzo się cieszę, że dzięki niemu przez ostatni rok poznałam tyle fajnych wege-ludzi :)
Niebieska woda w toalecie, elektryczny odświeżacz powietrza, płyny do płukania tkanin, które niezwykle intensywnie pachną przez wiele tygodni, papier różany itp. Jak się przez chwilę zastanowić ile z tych rzeczy jest naprawdę potrzebnych i jak wiele chemii ląduje w wodzie przez te wszystkie specyfiki, to trochę odechciewa się wydawania kasy na takie pierdoły.
Z drugiej strony, szczerze przyznam, że szorstkie, niemiłe w dotyku pranie jest niezbyt fajne, zwłaszcza jak się ma wrażliwą skórę i tkaniny nieprzyjemnie drapią. Od dawna piorę swoje rzeczy w orzechach (są świetne!) i kiedy zrezygnowałam z płynu do płukania, zaczęłam dodawać do pralki kilka kropli olejku zapachowego (nie bardzo lubię taki "szmaciany" aromat prania bez żadnych dodatków). Olejek działa fantastycznie - piękny zapach bez chemii, ale za to wszystko nadal sztywne i szorstkie.
Dlatego zdecydowałam się wypróbować jakiś wegański płyn do płukania tkanin. Trochę się obawiałam, że taki zakup zrujnuje moją kieszeń, ale okazało się, że wbrew pozorom wcale nie jest to taki drogi interes. Poniżej foty płynu, który teraz stosuję, pachnie bardzo delikatnie (nie znoszę tych chemią cuchnących na kilometr: "alpejskich łąk", "delikatnego dotyku", czy "polnych kwiatów") i super zmiękcza pranie. Butelka wystarcza na 21 prań (nawet przy dwukrotnym odpaleniu pralki w tygodniu będę ją zużywać niemal trzy miesiące), więc jedno pranie kosztuje mnie około 90 groszy. Nie jest to majątek, a zawsze jeszcze jeden mały krok, by pozbyć się chemii z domu.
Pewnie są różne sposoby na domowe specyfiki do sprzątania, prania itp., ale na razie nie bardzo mam czas zgłębić swoją wiedzę w tym zakresie. Dlatego bardzo cenię sobie coraz większą dostępność środków nietestowanych, roślinnych i niezatruwających środowiska. Można wybierać wśród produktów polskich i zagranicznych, w sklepie Evergreen jeszcze niedawno za polski płyn do prania (zanim przerzuciłam się na orzechy) płaciłam dosłownie kilka złotych więc wszelkie zarzuty, że prowadzenie eko domu jest bardzo kosztowne uważam za odparte!
BTW: Ma ktoś jakiś domowy sposób na zmiękczanie prania, albo jakąś firmę godną polecenia?
Tak jak wspominałam w jednym z ostatnich postów, przygotowuję w tym roku sporo prezentów w wersji hand made. Jednym z nich będą jutro czekoladowe bajery - pralinki, tabliczki, lizaki. Przygotowywanie tych słodkości było niemałym wyzwaniem, bo ciężko nie podjadać rozpuszczonej czekolady prosto z gara, ale mimo wszystko udało się ;)
Czekoladki robiłam nie po raz pierwszy i muszę przyznać, że bardzo lubię wymyślanie nowych połączeń smaków i kształtów. W tym roku powstały m.in. tabliczki z bakaliami (żurawina, rodzynki, migdały, pokruszone herbatniki), pralinki z kremem speculoos, czekoladki z masłem orzechowym i wanilią, wegańskie batony (herbatnik posmarowany masłem orzechowym i kremem czekoladowym, oblany ciemną czekoladą), lizaki z kokosem i wiórkami z czekolady miętowej. Pyszne!
Ps. Dopiero przy tegorocznej produkcji przeczytałam parę słów o obróbce czekolady i dowiedziałam się m.in. o jednej bardzo przydatnej wskazówce: czekolady nie należy podgrzewać w kąpieli wodnej do temperatury wyższej niż 40 stopni, bo może się warzyć. Już nie raz miałam taką sytuację i nie bardzo wiedziałam, co jest nie tak. Teraz w wodzie był zanurzony termometr i czekolada wyszła jak trzeba :)
Najlepiej by było, gdyby ludzie zrezygnowali z karpia na rzecz tofu, podobnie jak rekordy popularności bił w tym roku indyk seitanowy na Święto Dziękczynienia w Stanach.
Najlepiej, ale tak nie jest. Kilka dni temu weszłam nieopatrznie do jednego z marketów Tesco i zobaczyłam jak jeden z klientów ma w koszyku szamocącą się w torebce foliowej rybę :( Wyszłam jak najszybciej z gulą w gardle i zaczęłam się zastanawiać, czy są jakieś prawne środki, które mogłyby zaradzić tej sytuacji. Pogrzebałam, poszukałam i już teraz wiem, że są! Sprzedawanie żywych ryb jak i samodzielne zabijanie ich w domu jest NIELEGALNE! Przytaczam poniżej informację z facebooka Firm Przyjaznych Zwierzętom (link: tu). Dane Inspektoratu Weterynaryjnego z artykułu dotyczą akurat Katowic, ale wszelkie nieprawidłowości można (a nawet trzeba!) zgłaszać do każdej takiej jednostki w Polsce (wszelkie dane znajdziecie w sieci).
Wszystkie sklepy trzymające żywe ryby na sprzedaż robią to niezgodnie z prawem, więc warto skorzystać z narzędzi, jakie daje ta ustawa i jednym telefonem zapobiec długotrwałym cierpieniom ryb:
Zgodnie z nowelizacją art 2 do ustawy o ochronie zwierząt oraz związanych z nią innych ustaw i rozporządzeń o uboju zostały włączone również karpie (DzU z 2009r nr 79, poz. 668).
Oznacza to, że karpi, tak samo jak innych zwierząt kręgowych, nie wolno: zabijać na terenie sklepu, przewozić bez dostępu tlenu, sprzedawać w plastikowych torebkach lub do wiaderek czy koszyków, a także dokonywać samodz
ielnie ich uboju w domu. Teraz jedyną legalną formą uboju karpi jest zabijanie ich od razu w hodowlach przez wykwalifikowanych pracowników. Do sklepów mogą zostać przewożone i sprzedawane wyłącznie już zabite.
Jeśli widzisz jakieś nieprawidłowości w sklepie z rybami, od razu to zgłoś !
Powiatowy Inspektorat Weterynaryjny, Ul. Kossutha 11, Katowice.
E - mail: biuro@piw.katowice.pl (dotyczy tylko Katowic)
Najlepiej napisać pismo zawierające: miejsce, adres, zauważone uchybienia i nieprawidłowości, datę (ewentualnie godzinę).
Pismo przesyłamy na wyżej podany adres e-mail.
Jeśli ktoś nie chce, w piśmie nie trzeba podawać żadnych danych osobowych. Po otrzymaniu takiego pisma inspektorat ma obowiązek sprawdzenia danego zgłoszenia.
Zapraszam też na stronę Empatii informującą o tym problemie: Dzień ryby na facebooku znajduje się tu.
Na portalu GW został dziś opublikowany felieton Magdaleny Środy o uboju rytualnym, przytaczam go w całości (na dole link do źródła), wydaje mi się, że dobrze ukazuje dlaczego nie wolno łączyć przyzwolenia dla jakichkolwiek okrutnych praktyk z pojęciem tolerancji dla mniejszości wyznaniowych. Środa zwraca tez uwagę, że dyskusja ta tak naprawdę podszyta jest polityczno-ekonomiczną kalkulacją i polega na kładzeniu na szali dwóch wartości, których wagi porównać się nie da (a wręcz nie wolno): pieniądza i bólu żywej istoty.
Magdalena Środa:
"Rządząca partia i rzeźnicze polskie lobby chcą szybkiej zmiany ustawy dotyczącej uboju rytualnego, tak by był on w Polsce dozwolony. Ubój rytualny jest barbarzyńskim zwyczajem, który polega na zabijaniu zwierząt bez ich ogłuszenia, czyli de facto sprowadza się do torturowania zwierząt.
Tortury polegają na krępowaniu ciała, rozcinaniu żył, przełyku, tchawicy (bez przecinania rdzenia kręgowego) i oczekiwaniu na wykrwawienie się zwierzęcia. "Zabiegi" te dokonuje się najczęściej na starych krowach mlecznych. Rytualny ubój, niezwykle w Polsce popularny, nie świadczy bynajmniej o rodzimej tolerancji dla innych religii i zaspokajaniu potrzeb kulturowo-kulinarnych polskich Żydów i muzułmanów, lecz jest chodliwym towarem eksportowym. Nie o szacunek dla Starego Testamentu tu chodzi, ale o szmal.
Rząd wspiera starania PSL...
Polscy rzeźnicy zarabiają na tym barbarzyńskim procederze krocie, głównie dlatego, że inne kraje potępiają i brzydzą się go. Zakaz uboju rytualnego, który stał się faktem po ogłoszeniu niezgodności tego procederu z ustawą zasadniczą ma szybko zostać zmieniony. PSL zbiera podpisy pod zmianą ustawy a premier zamierza wesprzeć te starania. Rząd sprzyja wzbogaceniu się silnego lobby, bo to jest intratne dla budżetu. Tymczasem biznes powinien respektować pewne minimum etyczne. Zwłaszcza w kraju, który toczy batalie o życie i ochronę istot słabszych, w tym - nie odczuwającej cierpienia - ludzkiej blastocysty.
Co ciekawe PSL i inne prawicowe partie, które z reguły lękają się prawodawstwa europejskiego rzekomo "czyhającego" na polską tradycję i pragnącego zniszczyć zbiór polskich wysokich wartości moralnych, tym razem powołują się na Unię, która uboju nie zabrania. Ważne dla polskiej tradycji i polskiego katolicyzmu prawodawstwo europejskie tym okazuje się być - w tym wypadku - przydatne, bo wspiera barbarzyński biznes. Tyle że - o tym się nie mówi - wspiera go dość dwuznacznie, to znaczy daje przyzwolenie, a jednocześnie uznaje, że prawodawstwo krajowe jest niezależne i może - jak najbardziej - przedkładać dobrostan zwierząt nad żądzę zysku rzeźników. Co dzieje się w cywilizowanych krajach Europy.
Czy Donald Tusk zdaje sobie sprawę...?
Nie wiem, czy Donald Tusk zdaje sobie sprawę z istoty tego krwawego biznesu. Czy choć raz wyobraził sobie jak to jest: mieć podrzynane żyły i wykrwawiać się na śmierć? Czy rzeczywiście wierzy w to, że mięso z torturowanych zwierząt jest niezbędnym elementem polskiej tolerancji religijnej? Czy też chodzi mu wyłącznie o biznes i władzę?
Dla mnie pytaniem jest też to, czy rzeczywiście polscy Żydzi i muzułmanie nie potrafią przetrwać jako mniejszość bez barbarzyństwa dokonywanego na zwierzętach? Wiele kultur opartych na okrutnych obyczajach (np. na zwyczaju sati, czyli palenia wdów na stosie po śmierci mężów) przetrwało mimo zniesienia okrucieństwa. Być może przetrwało właśnie dzięki temu. Czy więc zgodność ze starotestamentowymi regułami nakładanymi niegdyś na dzikie plemiona przez Boga może dziś stanowić warunek religijności? To przecież absurd! Myślę, że również polski dobrobyt mógłby przetrwać mimo zakazu uboju rytualnego zwierząt. W XXI wieku nie powinno się budować żadnej kultury ani żadnego biznesu na masowej zbrodni i cierpieniu, nawet wtedy (a może zwłaszcza wtedy) gdy dotyczą one istot słabszych i bezbronnych".
Dziś widziałam billboard reklamujący jedno z warszawskich centrów handlowych - na obrazku para modeli zamknięta w szklanej kuli ze śniegiem i podpis w stylu: "Święta pełne zakupów". Strzał w dziesiątkę! Dokładne zobrazowanie współczesnej relacji między sacrum a grudniowymi świętami, nie ma co...
Dla mnie Boże Narodzenie nie ma wymiaru religijnego (trochę inny światopogląd), ale zawsze o tej porze roku odpalamy z moim P. ulubione płyty ze świątecznymi songami (muzyka big bandowa to jest to!), mamy okazję chwilę posiedzieć w domu, pograć w planszówkę z moją baby sis, drapać psy, siedzieć dwa dni w piżamie i celebrować zimę. Fajnie!
Jak co roku szukam pomysłów jak sprawić innym przyjemność (powiedzmy sobie szczerze, fajnie jest dostać czasem prezent), a przy okazji nie wydać masy pieniędzy na - często niepotrzebne - rzeczy. Poprosiłam też wszystkich, od których spodziewam się coś dostać, żeby obdarowali mnie drobiazgiem, chętnie czymś do zjedzenia lub rzeczą, która się zużyje (np. wege kosmetyk czy kawa), a jeśli już koniecznie wchodzą w grę środku trwałe, niech będą to książki (przyjmę akurat w każdej ilości). Nie jestem przeciwna wszelkim prezentom ze sklepu, ale chcę ograniczyć ich liczbę tym bardziej, że sama wiem, ile spośród nich jest mi niepotrzebnych.
BTW: Ostatnio czytałam, że 66% Brytyjczyków posiadających zwierzę wyda na prezent dla pupila tyle samo lub więcej co dla swojego partnera. Paranoja kompletna. Kocham moją sforę, ale wiem, że moje psy równie mocno ucieszą się z pluszaka za dwa zeta z lumpeksu co z zabawki drogiej firmy. Biorąc pod uwagę jakie są potrzeby bezdomnych, porzuconych zwierząt naprawdę są lepsze sposoby by wydać pieniądze...
A wracając do ludzkich prezentów; oto kilka rzeczy, które zamierzam wypróbować w tym roku:
- Uszyję trąby na torebki foliowe z kuponów materiałów (podłużne worki z gumką, zrobiłam sobie taki ze dwa lata temu i nie dość, że super wygląda, to jest niezwykle funkcjonalny).
- Ozdobię część słoików z przetworami, które zrobiłam latem i wręczę jako wyrób z mojej manufaktury ;)
- Kupię w M&S ulubioną marmoladę mojego P., czyli tradycyjną angielską z pomarańczy:
- Przygotuję ciasto w słoiku, czyli gotową mieszankę na muffiny, albo do bezpośredniego pieczenia w słoju właśnie:
Foty z netu po wpisaniu w wujka gugla hasła "ciasto w słoiku" i orange marmalade.
- Przygotuję woreczki z ziołami do kąpieli (jak ktoś nie ma czasu, można kupić np. tu):
- Zrobię pakiety do parzenia mojej magicznej herbaty na przeziębienie (przepis tu).
- Ukręcę peeling do ciała z soli morskiej, olejków zapachowych i oliwy.
- Jak będę miała czas, wezmę się za domowe wegańskie praliny.
W zeszłym roku uszyłam mojemu P. polarową chustę na szyję, ciotce alergiczce wręczyłam pudło orzechów piorących (tak się spodobały, że stosuje do dziś), ojciec dostał talon na masaż pleców :)
BTW: Zamiast kupować papiery ozdobne i torebki na prezenty, zbieram przez cały rok papierowe torby po zakupach itp. Teraz zamierzam je wyjąć, ozdobić (np. coś nakleić albo namalować) i użyć jako opakowań na podarki. Mam też zapas fajnych słoików i pudełek (będą w sam raz np. na domowe czekoladki). Co o tym sądzicie? Czy Waszym zdaniem tylko wege świry i ludzie z różnymi zajawkami uznają to za równie fajny prezent, co gadżet ze sklepu?
A może macie jakieś fajne, sprawdzone pomysły na prezenty, które nie wymagają wielkich nakładów finansowych a przy okazji nie przyczynią się do produkcji kolejnej tony śmieci? Z chęcią wykorzystam!
A na koniec obiecany w tytule posta przepis na tofurnik, za który powinnam w zasadzie podziękować całej blogosferze, bo poniższa receptura to efekt wielu prób, wykorzystywania i przerabiania przepisów innych. Pomysłów na sernik z tofu jest już w necie wiele, ale porządny wegeblog nie obejdzie się bez własnej wersji, więc oto i ona:
Tofurnik:
2 paczki herbatników pełnoziarnistych (np. digestive firmy San)
Dowolny tężejący tłuszcz roślinny (ja użyłam kokosowego)
cukier trzcinowy (w zależności od stopnia wyczulenia na słodki smak - od 1/2 do 1 szklanki)
mleko roślinne (u mnie było sojowe, waniliowe, około 2/3 szklanki)
Mój tofurnik został nieco przypieczony, niestety zostawiłam go w piekarniku
pod opieką mojego ojca, który to nie ocenił odpowiednio sytuacji :)
Z pokruszonych tłuczkiem herbatników i rozpuszczonego tłuszczu (wystarczy lekko podgrzać w garnku) robimy masę, którą szczelnie wyklejamy dno tortownicy. Tofu blendujemy na gładką masę dodając mleko roślinne, sok z cytryny, cukier, ekstrakt z wanilii, budyń). Jeśli po wyjadaniu łyżką coś zostanie nam trochę masy ;) przekładamy ją na ciasteczkowy spód i pieczemy w piekarniku przez mniej więcej godzinę w temperaturze 180 stopni.
Jeśli chodzi o proporcje, to robię na wyczucie, jak zmiksuję tofu z budyniem, sokiem z cytryn i połową szklanki mleka sprawdzam, czy masa nie jest zbyt zbita, wówczas dolewam jeszcze trochę mleka. Podobnie z cukrem - ponieważ daję sporo cytryny (spróbujcie raz wcisnąć sok z kilku cytryn, tofu nabiera bardzo twarogowego i wyrazistego smaku), dosypuję więcej cukru (tu było z 3/4 szklanki), ale to właśnie kwaśny posmak sprawia, że tofurnik może bez kompleksów konkurować z tradycyjnym sernikiem.
P.s. Cukier trzcinowy do wypieków trzymam w słoiku z kilkoma laskami cynamonu - nabiera przepięknego aromatu bez żadnych sztuczności! :)
BTW: Zdarzyło mi się raz kupić fix do serników i nigdy więcej nie popełnię tego błędu (czytanie etykiet to jednak podstawa dobrych wyborów przy robieniu zakupów, nie tylko dla wegan) - jego skład to tylko skrobia ziemniaczana (czyli to samo co mąka ziemniaczana lub budyń), za to cena oczywiście większa :)