Uwielbiam ćwiczyć. Jeśli jestem chora i nie mam siły nic robić, albo gdy praca uniemożliwia mi trening danego dnia staram się chociaż zrobić wieczorny stretching. Od dłuższego czasu dwudziestominutowe rozciąganie przed snem stało się dla mnie równie oczywiste i niezbędne jak umycie zębów. Bardzo rzadko zdarza się, że omijam ten punkt dnia. Efekt takich zabiegów jest odczuwalny od razu - puszcza napięcie w mięśniach, bóle spowodowane siedzeniem przy komputerze, prowadzeniem samochodu znikają.
Jednak maksymalną frajdę sprawiają mi treningi z powerem :) Takie, po których wszystkie mięśnie się trzęsą i z trudem łapię oddech :) Często poszukuję nowych inspiracji, spędzanie godzin w klubie fitness znudziło mi się już dawno więc nie chodzę, dodatkowym atutem trenowania solo jest możliwość dostosowywania ćwiczeń do własnych potrzeb, samopoczucia, kondycji.
Po co? Zdrowie, wygląd, forma. Jasne, ale przede wszystkim satysfakcja, że pokonuje się słabości własnego ciała, zaczyna nad nim panować. Duma, gdy udało mi się podciągnąć pierwszy raz na drążku, przebiec 20 kilometrów - bezcenna :)
Jednym z moich niedawnych odkryć jest calisthen (i to w wegańskim wydaniu), który to próbuję małymi krokami adaptować do swoich treningów. Nie znoszę bajek, że dieta wegańska to spoko, ale nie dla sportowców, bo nie ma z czego budować mięśni. Otóż jest z czego:
Troje sportowców, trzy różne dyscypliny, trzy typy treningu, jeden wybór - weganizm :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz