wtorek, 27 listopada 2012

Wegańskie inspiracje sportowe, astma i psy jedzące truskawki :)

Może część osób wpadających na ten blog już się zorientowała, że jestem sportowym świrem. Treningi robię niemal codziennie (dwa wolne dni w tygodniu to maks), bez porządnej dawki ruchu każdego dnia jestem jak nadpobudliwy dzieciak. Paradoksalnie, po mega ciężkim treningu, prysznicu i butelce wody mam dużo więcej energii niż kiedy przez klika dni naprawdę nie mogę ćwiczyć, bo jestem od rana do nocy w rozjazdach, chociaż zdarzało mi się ćwiczyć i koło północy - prawie, jak perfekcyjna pani domu, która nie pójdzie spać, jak nie umyje wanny! :D :D :D


Dość szybko się nudzę i nie znoszę wielogodzinnych, monotonnych ćwiczeń dlatego uwielbiam HIIT (trening interwałowy - bardzo intensywny i dość krótki). Wyjątkiem jest bieganie, które mimo wykonywania wciąż tych samych czynności uwielbiam i bardzo cenię sobie stan lekkiego zapadania się myśli do wewnątrz, możliwości skupienia i wyciszenia, ale i tu niekiedy przydaje mi się towarzysz do konwersacji podczas dłuższych lotów :)



Ciągle szukam inspiracji, nowych form, metod, a przede wszystkim ludzi, którzy tak jak ja z powodzeniem budują swoją wytrzymałość, siłę i kondycję wyłącznie na diecie roślinnej. Poniżej znajdziecie moje ostatnie odkrycie, ale najpierw krótka historia dlaczego tak bardzo mnie to kręci.

Nie mam żadnego glejtu na ADHD, za moich czasów dzieci wiercące się w ławce, niemogące skupić określało się mianem żywego srebra, a chłopców piszących "Juzef" uczyło ortografii na pamięć zamiast wystawiać kwit "dyslektyk", ale to w zasadzie odrębny temat. W każdym razie kiedy byłam małym glutem moim rodzicom zdarzało się przytraczać mi szelki i prowadzać... no w sumie chyba należałoby to nazwać prowadzaniem na smyczy żebym gdzieś nie zwiała :)

W każdym razie oprócz tego, że miałam kłopoty ze spokojnym siedzeniem miałam też astmę o ciężkim przebiegu (czyli np. non stop na lekach, a kilka razy w roku leżenie w szpitalu po napadach duszności). Wyborne połączenie :) Nigdy nie chodziłam na wf, zawsze miałam zwolnienie (z półtora roku siedziałam też w domu mając nauczanie indywidualne bo ciągle nie było mnie w szkole), mój lekarz zalecał ewentualnie lekki basen (ale to było mało realne bo do najbliższego osir-u było kilkanaście kilometrów, no i ciągle się przeziębiałam po wyjściu z wody), a w lato siedzenie w domu bo wszystko pyli i uczula (chyba wiem jak się musiał czuć stary astmatyk Marcel Proust...).

I tak sobie dotrwałam do liceum kiedy to (wciąż mając zwolnienie z wf - swoją drogą beznadziejnie prowadzonego) jak niemal każda młoda dziewczyna w pewnym momencie niestety stwierdziłam, że jestem za gruba. Idiotyczne i szkoda, że nie miałam wówczas tej świadomości, którą mam obecnie (uwielbiam mieć trzy dychy na karku!!!), w każdym razie zaczęłam na własną rękę trochę ćwiczyć w domu. Bez szaleństwa, bo okres dojrzewania raczej nie wyciągnął mnie z choroby (tak się czasem dzieje z alergikami i astmatykami) i wciąż przebiegnięcie iluś tam metrów kończyło się dusznościami i aplikacją leku, ale jednak coś się ruszyło.

W międzyczasie przeszłam na jasną stronę mocy - wegetarianizm (za to zaczęłam palić papierosy - idiotka skończona - które na szczęście na studiach szybko wybił mi z głowy mój P a przy okazji namówił - on, mięsożerca kiedy się poznaliśmy - na wspólne przejście na weganizm). 

A co jest dzisiaj? Jeśli nie mogę przebiec czterdziestu kilometrów, to wyłącznie dlatego, że odzywa się moje nadwyrężone kolano - nigdy płuca. Trzaskam pompki, jestem wytrzymała i dużo lepiej znam swoje ciało. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że dzięki diecie wegańskiej i regularnym ćwiczeniom doprowadziłam się do najlepszego stanu zdrowia w moim życiu (pomijając te wszystkie drobne przyjemności, kiedy ktoś myśli, że mam szesnaście lat). Wnioski pozostawiam do indywidualnego namysłu, nie będę ideologizować, że z każdej choroby da się wyciągnąć w taki sposób, na pewno nie, ale jeśli zacznie się myśleć o jedzeniu jako budulcu każdej komórki ciała, a nie tylko przelatującej przez ciało papce, to jakoś chce się staranniej dobierać produkty, czyż nie?
A to, że nie chcę odbierać nikomu życia żeby coś zjeść uznaję za oczywistość :)

Wracając do sportu, trafiłam ostatnio na cudną parę, która prowadzi stronę Fit for two - weganie, mieszkają z psami, biegają i umieszczają swoje treningi w necie. Po co? Oto credo z ich face'a:

MISSION: To INSPIRE and EMPOWER others to lead happy and healthy lives.

Why Vegan and Organic?
Without being preachy, here's a short list of what veganism and organics mean to Marta and Brock:
For the planet
For the animals
For the people
For health
For nonviolence
For love



A to przykład ćwiczeń:



No i jak ich nie polubić? Jeśli mało, to może przekonają Was ich wcinające owoce psy:


2 komentarze:

  1. Ja też zawsze byłam bardzo aktywna (wszystkie możliwe sporty ruchowy uprawiałam z róznym skutkiem, ale ruch był zawsze). Ostatnie dwa lata jednak nadwyrężyłam się psychicznie i fizycznie, a o ćwiczeniach mogłam pomarzyć. Moja choroba też mi sporo utrudnia - np. kocham biegać, ale stawy odmawiają posłuszeństwa, a mięśnie mocniej obciążone mszczą się okropnie. Dlatego zaczęłam po latach przerwy chodzić na jogę i jest cudownie! Czuję się lepiej, a stawy i mięśnie godzą się na taki rodzaj aktywności. Zawsze można sobie znaleźć wymówkę, ale prawda jest taka, że każdy może znaleźć jakiś rodzaj ćwiczeń dla siebie, tylko trzeba chcieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Joga wymiata! Jak chodziłam regularnie, super wzmocniły mi się mięśnie (choć niektórzy w ogóle nie kojarzą jogi z nabieraniem kondycji, a jest inaczej!). Co prawda na wszelkie spokojne odmiany jogi się nie nadaję :) ale Asthangę kocham!

      Usuń