piątek, 30 grudnia 2011

Dwie rzeczy są wieczne, czyli o ludzkiej głupocie

 
Od dwóch dni siedzę w domu i pracuję przy kompie. I co przeszkadza mi najbardziej? Własna niemoc twórcza? Nie. Brak woli skupienia nad robotą (czytaj: nieróbstwo)? Nie. Więc cóż takiego?
Ludzka głupota. 
Od dwóch dni co chwilę słyszę za oknem wybuchy, wystrzały - jednym słowem HAŁAS. A że mieszkam przy parku, słyszę też ludzi, którzy w przerażeniu wołają swoje psy po takiej eksplozji, próbując je uspokoić (to w lepszym wariancie, gdy pies jest na smyczy), lub też złapać, bo przestraszony psiak nie wie co się dzieje i pędzi przed siebie jak oszalałe.
Tak, wiem, każdy rozsądny właściciel psa nie spuszcza go ze smyczy z tydzień przed sylwestrem (no bo na boże narodziny też można postrzelać z radości, zapewne, czyż nie?) i ze dwa tygodnie po, kiedy to oszołomy będą latały z tym, co jeszcze nie wybuchło i nie zostało podpalone.
Bilans? Pełno zwierza w schroniskach, szukający właściciele, trochę palantów z poparzeniami, pewnie z jedna urwana ręka. Żal mi tylko zwierząt i dzieciaków, które z nudów, głupoty właściwej wiekowi i zaniedbania zrobią sobie krzywdę niedopałkiem...
A reszty nie rozumiem - czy naprawdę dorośli, rozwinięci ludzie widzą coś wspaniałego w dźwiękach, które przypominają mi przede wszystkim odgłosy bomb, strzałów (za każdym razem jak dobiega mnie taki huk, mam ciarki). Spoko, wiem, jest jeszcze efekt wizualny i to robi swoje. Błyszczy, świeci, oślepia, jest kolorowe i kiczowate, nie wymaga zaangażowania głowy. Czyli ma wszystko to, co powinna mieć współczesna rozrywka. Nigdy nie zrozumiem świata ludzi, u których przez okna, zimowymi wieczorami widać tylko refleksy włączonego telewizora.
Pozdrawiam tych, którzy jak ja mają już wykupione prochy dla zwierząt, żeby jakoś to przetrwały, a jutro wyciągają planszowe gry, karty i szampany piccolo!
__________________________________
z ostatniej chwili: znalazłam właśnie w necie artykuł o surowym zakazie używania fajerwerków w Turynie. Wprowadzono go ze względu na bezpieczeństwo zwierząt. Za niestosowanie się do przepisu, grozi kara jak za maltretowanie zwierzaków! Artykuł tu. Czyli można, jak się chce i trochę myśli? Można.


Vegan Warriors



Uwielbiam ćwiczyć. Jeśli jestem chora i nie mam siły nic robić, albo gdy praca uniemożliwia mi trening danego dnia staram się chociaż zrobić wieczorny stretching. Od dłuższego czasu dwudziestominutowe rozciąganie przed snem stało się dla mnie równie oczywiste i niezbędne jak umycie zębów. Bardzo rzadko zdarza się, że omijam ten punkt dnia. Efekt takich zabiegów jest odczuwalny od razu - puszcza napięcie w mięśniach, bóle spowodowane siedzeniem przy komputerze, prowadzeniem samochodu znikają.
Jednak maksymalną frajdę sprawiają mi treningi z powerem :) Takie, po których wszystkie mięśnie się trzęsą i z trudem łapię oddech :) Często poszukuję nowych inspiracji, spędzanie godzin w klubie fitness znudziło mi się już dawno więc nie chodzę, dodatkowym atutem trenowania solo jest możliwość dostosowywania ćwiczeń do własnych potrzeb, samopoczucia, kondycji.
Po co? Zdrowie, wygląd, forma. Jasne, ale przede wszystkim satysfakcja, że pokonuje się słabości własnego ciała, zaczyna nad nim panować. Duma, gdy udało mi się podciągnąć pierwszy raz na drążku, przebiec 20 kilometrów - bezcenna  :)
Jednym z moich niedawnych odkryć jest calisthen (i to w wegańskim wydaniu), który to próbuję małymi krokami adaptować do swoich treningów. Nie znoszę bajek, że dieta wegańska to spoko, ale nie dla sportowców, bo nie ma z czego budować mięśni. Otóż jest z czego:
Troje sportowców, trzy różne dyscypliny, trzy typy treningu, jeden wybór - weganizm :)

środa, 28 grudnia 2011

Lasagne z cukinią

Nie jestem fanką świątecznego obżerania się za cały rok, a dodatkowo dość poważnie się rozchorowałam przed imprezą i nie bardzo miałam siłę i ochotę na wielogodzinne posiedzenia w kuchni. Moja rodzina oczywiście zadbała o wegańskie potrawy, ale te wszystkie kapuchy, kluchy i inne nie są moim ulubionym jedzeniem ;)
Dlatego jak tylko udało mi się wygrzebać spod tony chustek wparowałam do kuchni, zaczęłam sprawdzać co jest w szafkach i tak powstały*:
Lasagne z cukinią

1 cukinia
puszka pomidorów 
1 cebula
2 ząbki czosnku
oliwa
opakowanie makaronu lasagne
sól
pieprz czarny
oregano 


sos beszamel:
4 łyżki mąki pszennej
olej
mleko sojowe 
pieprz ziołowy
sól
pieprz
chili


Na oliwie podsmażamy posiekaną cebulę, czosnek, po chwili dodajemy startą na tarce o grubych oczkach cukinię. Po kilku minutach dodajemy puszkę pomidorów i na mniejszym ogniu dusimy przez 10 minut doprawiając solą, pieprzem i oregano.




Sos beszamelowy:
Na patelnię wlewamy 4 łyżki oleju, dosypujemy mąkę i chwilę mieszamy aż składniki się połączą. Stopniowo dolewamy mleko sojowe (około 1,5 - 2 szklanki) ciągle mieszając. Sos będzie mocno gęstniał, ale dopóki nie osiągnie konsystencji gęstej śmietany dolewamy mleko i mieszamy. Doprawiamy tak, by miał dość wyrazisty smak (tradycyjnie sos ten przeprawia się gałką muszkatołową, ale nie miałam w domu, więc improwizowałam).

Posmarowaną oliwą podłużną formę wykładamy na przemian: płatami makaronu, sosem z cukinią, makaronem, beszamelem, itd. Na wierzchu powinna być warstwa beszamelu, którą skrapiamy oliwą żeby się za szybko nie spiekła. Całość ląduje w piekarniku na około 40 minut, aż makaron będzie miękki.



*Zastanawiałam się, jak powinno się poprawnie odmieniać tę potrawę i oto odpowiedź: "Lazanie są jak kluski – te, nie to. W kartach dań spotykamy raczej pisownię obcą, bo wygląda wykwintniej i tak nazwana potrawa chyba lepiej smakuje. Niezależnie od pisowni wymowa jest jedna – [lazańje]".
— Mirosław Bańko, PWN

poniedziałek, 19 grudnia 2011

...i przepis na pierniczki

Na sporą puszkę pierniczków potrzeba:

pół kostki wegańskiej margaryny
1/2 szklanki cukru trzcinowego nierafinowanego
2 i 1/2 szklanki mąki pszennej
około 1/2 szklanki słodu (ja miałam ryżowy)
1 łyżeczka sody
po łyżeczce: cynamonu, mielonych goździków, imbiru (lub gotowej mieszanki do piernika)


Miękką margarynę miksujemy z cukrem, dolewamy słód, przyprawy, sodę i jeszcze przez chwilę mieszamy. Dodajemy stopniowo mąkę i ręką zagniatamy ciasto. Moje wydało mi się dość twarde więc dolałam podczas zagniatania jeszcze trochę słodu, ale to pewnie zależy od typu mąki i rodzaju słodu (np. pszeniczny ma zupełnie inną konsystencję niż ryżowy). Jeśli z kolei ciasto będzie się kleiło do rąk, trzeba dosypać trochę mąki. Zawinięte w folię ciasto wkładamy do lodówki na godzinę, następnie cienko wałkujemy podsypując mąką. Ja pokroiłam cały kawał ciasta na plastry o grubości centymetra i z każdego zrobiłam placek. Postemplowałam, wycięłam i pierniczki pomaszerowały do piekarnika na około 10 minut - trzeba bardzo pilnować czasu, bo słód lubi się palić. Jeśli chodzi o temperaturę wypieku: około 160-180 stopni (piekarnik, którego używałam miał tylko wkładany, zewnętrzny termometr więc podaję średnią). Pierniczki po wyjęciu z pieca są bardzo miękkie, dlatego trzeba je ostrożnie przełożyć na coś płaskiego, żeby się nie odkształciły. Jak chwilę przestygną, twardnieją. Swoje ciastka włożyłam do metalowej puszki na kilka dni (podobno pierniczki jak postoją, robią się lepsze), w piątek zabiorę się za dekorowanie lukrem i czekoladą.

Pierniczki

Lubię wycinać ciastka używając coraz to nowych foremek. W zasadzie gotowanie interesuje mnie wtedy, gdy można zrobić z niego sztukę: kreowania nowych kształtów, smaków, połączeń. Nie wyobrażam sobie robienia przez dwadzieścia lat tych samych kotletów na obiad (taka mała złośliwość pod adresem tych, którzy na wieść o mojej diecie mówią "o rany, to ty ciągle jesz tylko soję i soję"). Dlatego kombinuję. Poniższy przepis wypróbowałam po raz pierwszy modyfikując, dodając, chwilami złoszcząc się, że ciasto się nie poddaje tym zabiegom zbyt łatwo. Ale udało się! Przy okazji do ozdabiania użyłam moich drewnianych stempli, które na co dzień przydają się do zupełnie innych zastosowań. Oto efekt przed pieczeniem:


I po:

sobota, 17 grudnia 2011

Przypowieść o Bożym Narodzeniu



W niedzielę jechałam samochodem przez jedną z podwarszawskich wsi, było już ciemno, z naprzeciwka nadjeżdżał dość wolno jakiś samochód. W świetle jego reflektorów zobaczyłam, że na przeciwległym pasie próbuje bezskutecznie podnieść się pies. Zaczęłam zwalniać, żeby ten drugi kierowca miał miejsce by psa ominąć. I tak już wiedziałam, że się zatrzymam i zobaczę, co ze zwierzakiem. W tej samej chwili samochód przejechał po psie. Kierowca auta nie próbował zwierzaka wyminąć, nie zahamował, nie zatrzymał się słysząc pisk. Po prostu wjechał na bezbronnego psiaka i pojechał dalej.
Mały pacjent ma połamaną miednicę, kilka żeber. Od uderzenia w głowę nie będzie widział, na razie powłóczy tylnymi łapkami - weterynarz twierdzi, że jak kości się zrosną, powinien chodzić. Pierwszej nocy miał tak silny krwotok wewnętrzny, że krew sączyła się przez nos, oczy, pysk...
Przy okazji okazało się, że na szyi ma centymetrową czerwoną szramę - najpewniej od łańcucha...
Nie spisałam numerów tablic, nie pamiętam jak wyglądał samochód ani kierowca. Spieszyłam się z psiakiem do weterynarza. Nie będzie żadnej kary, chwili refleksji, wyrzutów sumienia. Będzie za to dobre samopoczucie, niedzielna wizyta w kościele, hucznie obchodzone święto narodzin "boga miłości", powtarzanie formułek w stylu "kochaj bliźniego swego".
Dlatego już dawno w to wszystko nie wierzę.
Amen.