W niedzielę jechałam samochodem przez jedną z podwarszawskich wsi, było już ciemno, z naprzeciwka nadjeżdżał dość wolno jakiś samochód. W świetle jego reflektorów zobaczyłam, że na przeciwległym pasie próbuje bezskutecznie podnieść się pies. Zaczęłam zwalniać, żeby ten drugi kierowca miał miejsce by psa ominąć. I tak już wiedziałam, że się zatrzymam i zobaczę, co ze zwierzakiem. W tej samej chwili samochód przejechał po psie. Kierowca auta nie próbował zwierzaka wyminąć, nie zahamował, nie zatrzymał się słysząc pisk. Po prostu wjechał na bezbronnego psiaka i pojechał dalej.
Mały pacjent ma połamaną miednicę, kilka żeber. Od uderzenia w głowę nie będzie widział, na razie powłóczy tylnymi łapkami - weterynarz twierdzi, że jak kości się zrosną, powinien chodzić. Pierwszej nocy miał tak silny krwotok wewnętrzny, że krew sączyła się przez nos, oczy, pysk...
Przy okazji okazało się, że na szyi ma centymetrową czerwoną szramę - najpewniej od łańcucha...
Nie spisałam numerów tablic, nie pamiętam jak wyglądał samochód ani kierowca. Spieszyłam się z psiakiem do weterynarza. Nie będzie żadnej kary, chwili refleksji, wyrzutów sumienia. Będzie za to dobre samopoczucie, niedzielna wizyta w kościele, hucznie obchodzone święto narodzin "boga miłości", powtarzanie formułek w stylu "kochaj bliźniego swego".
Dlatego już dawno w to wszystko nie wierzę.
Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz