czwartek, 25 października 2012

Refleksje po spotkaniu z szefem polskiego Greenpeace, czyli czemu nie zapiąć wszystkiego na ostatni guzik?

Przedwczoraj informowałam o małym tour de Pologne prezesa polskiego oddziału Greenpeace, które  wciąż jeszcze trwa, zaś we wtorek odbyło się warszawskie spotkanie z Maćkiem Muskatem. Jak było? Relacja poniżej.

Jak tylko mam czas, chodzę na różnego rodzaju spotkania, konferencje z zakresu interesujących mnie dziedzin (niekoniecznie dotyczących weganizmu czy o tematyce eko), odkąd pamiętam jest we mnie olbrzymi pęd do wiedzy. I nie chodzi tu o utwierdzanie się we własnych przekonaniach, wzajemne przyklaskiwanie towarzystwa, które łączą te same poglądy. Interesuje mnie przede wszystkim wymiana zdań, ciągłe konstytuowanie się sensów podczas dyskusji i dialogu, otwieranie się nowych perspektyw, które pozostawiają mnie z mnóstwem spraw do przemyślenia.

Dialogu - właśnie tego słowa użył na początku swojego wystąpienia Maciek Muskat, kiedy zgromadzone towarzystwo (dość nieliczne jak na dwumilionowe miasto), zasiadło wokół ekranu w oczekiwaniu na prezentację prezesa Gp.

Zanim napiszę cokolwiek więcej, chciałabym zaznaczyć, że zgadzam się z ideowym zapleczem Greenpeace, problem ginięcia gatunków, zanieczyszczenia Ziemi, ekspansywnego i agresywnego przemysłu są mi bardzo bliskie. Tym bardziej liczyłam, że podczas wtorkowego spotkania dowiem się mnóstwa nowych rzeczy, poznam proponowane przez GP możliwości zmian, pozyskam kolejne argumenty do rozmów z tymi, dla których problemy środowiska są bez znaczenia, wydają się obce i nieistotne w obliczu lokalnych informacji okołopolitycznych czy gospodarczych.

Jak nietrudno się domyślić, na tego typu spotkania w środku tygodnia, do małej knajpki na Powiślu przychodzą niemal sami entuzjaści popierający daną ideę, a nie przypadkowy przechodzień, nowy narybek, który nie ma pojęcia, czym jest taka organizacja i najpierw trzeba w ogóle zwrócić uwagę, że problem zanieczyszczenia środowiska istnieje. Prezentacja natomiast zaczęła się od zdjęcia z jakiegoś filmu science fiction, gdzie kosmici najechali Ziemię i dyskursu typu: "co byście zrobili, gdybyście widzieli, że na naszej planecie wylądowali źli obcy i ją niszczą?" i pytania: "czy kochasz swoją planetę?". Potem na slajdach pojawiło się jeszcze trochę danych statystycznych (o ginięciu gatunków, zanieczyszczeniu, połowach ryb) i... właściwie to tyle. Nie padło ani jedno słowo o możliwych posunięciach, propozycjach działań, środkach zaradczych, a dyskusja, która nastąpiła po pokazie była w zasadzie pro forma (bo czy można nazwać dyskusją rozmowę, w której ktoś wciąż mówi swoje, do zadawanych pytań wydaje się mieć lekceważący stosunek i nie odpowiada w sposób konkretny czy merytoryczny?).


Kogo i co chciałabym zamiast tego zobaczyć? Człowieka, od którego czuć dobrą energię - pozytywne nastawienie do rozmówców, chęć nawiązywania DIALOGU właśnie, żądnego wymiany zdań i wreszcie przedstawiającego propozycje możliwych rozwiązań obecnej sytuacji. No i kogoś, kto dobrze mówi po polsku, sorry za ten wtręt, ale jeśli jakaś osoba jest odpowiedzialna za wizerunek całej organizacji, to sposób w jaki wypowiada swoje myśli przez prawie godzinę (i do tego chce przekonać odbiorcę do swoich racji) ma olbrzymie znaczenie.

Tego wszystkiego drastycznie zabrakło, zamiast tego widziałam chwilami aż nieprzyjemnie pewnego siebie człowieka, który nie odpowiadał w sposób merytoryczny na zadane mu pytania (np. na głos z sami: "A czy pewnym rozwiązaniem sytuacji nie jest edukacja, szerzenie idei weganizmu i czy nie warto żeby GP o tym mówił?" odpowiedź brzmiała "to za mało" po czym nastąpiła kompletna zlewka tematu), przerywał innym, był mega niechętny wszelkiej krytyce, choć ta była niezwykle konstruktywna, ludzie zastanawiali się, jak poprawić medialny wizerunek GP, zwracali uwagę na słabsze punkty by móc zdziałać więcej. Dla prowadzącego problem zdawał się nie istnieć i cały czas podkreślał, że to on ma rację i inaczej się nie da.

Niedawno w necie ktoś wskazywał na blogi, które go zachęcały do przejścia na weganizm lub też zniechęcały. Po jednej ze stron znajdowały się te, gdzie czuć radość ze świadomości jak można żyć cruelty free, jak super jest wege żarcie, ile pozytywów wydarzyło się w życiu od czasu "bycia wege" mimo goryczy jaką jest nieustanna świadomość ogromu cierpienia zwierząt, gdzie czuć, że ktoś wciąż poszukuje i sprawdza (także siebie), zachęca do podejmowania działań, po drugiej zaś blogi wyróżniające się mentorską postawą piszącego, wywyższającym tonem i podejściem "ja ci pokażę, jak żyć". 

Nietrudno się domyślić, jaki dyskurs został narzucony we wtorek. Jest to dla mnie przede wszystkim mega przykre, bo choć zgadzam się z poglądami GP to gdybym była "po ciemnej stronie mocy" ;) i pierwszy raz miała styczność z takimi problemami, nie wyszłabym z tego spotkania przekonana - zarażona entuzjazmem, pełna chęci by zmieniać świat i to niestety głownie z powodu lidera :(

Po kilkunastu latach angażowania się w przeróżne akcje, widząc także od środka jak funkcjonują niektóre stowarzyszenia, organizacje itp. moja konstatacja jest taka, że często czegoś brakuje, nie ma tego przysłowiowego zapięcia na ostatni guzik i dotyczy to różnych spraw: od np. braku jakiegokolwiek odzewu na telefoniczne zgłoszenia, że zwierzętom dzieje się krzywda, przez średniego lidera, kiepską reklamę danego wydarzenia, po brak relacji z przeprowadzonej akcji, co umożliwiłoby zobaczenie, że coś się dzieje, że przyszli ludzie, i że ci co nie byli, mają czego żałować. 

Doskonale wiem, że ci wszyscy ludzie chcą dobrze, angażują często swój wolny czas w pomoc innym i to jest fantastyczne, jednak przydałby się i ten guzik, by osiągać możliwie najlepsze efekty (a że się da pokazuje choćby przykład WOŚP, która chyba jak żadna inna fundacja jest w stanie poderwać ludzi do regularnego działania).


Susan Sontag powiedziała kiedyś: Współczucie to nietrwała emocja, trzeba ją przekuć w działanie inaczej obumiera" - z mojego osobistego doświadczenia wynika, że w dłuższej perspektywie więcej znajomych zachęciłam do spróbowania wegańskiej diety filmem "Making the connection" niż, robiącym na nich dużo większe wrażenie (a moim zdaniem równie potrzebnym co "MtC"), "The Earthlings", co może nie najlepiej świadczy o ludzkiej rasie, ale to już zupełnie inna historia... ;)

Ciekawa jestem, jakie są Wasze doświadczenia z różnego typu organizacjami, czy emanują entuzjazmem swoich członków i mimo ciężaru problemów, jakimi się zajmują potrafią w skuteczny i energetyczny sposób wskazywać problem, zachęcać do działania, edukować i przekonywać do swoich racji?

-----------------------------
BTW: z niecierpliwością czekam na przepisy z tegorocznego Ciasta w miasto, było bardzo fajnie, super ciacha, ale relacji lub info jak udała się zbiórka brak, a szkoda, bo idea jest mega! :)

wtorek, 23 października 2012

Spotkanie z Maćkiem Muskatem - szefem polskiego Greenpeace, dziś: Warszawa

Dziś w Tarabuku spotkanie z Maćkiem Muskatem z polskiego oddziału Greepeace (ja się wybieram, jak ktoś ma wolny wieczór - polecam), myślę, że to dobra okazja żeby usłyszeć z pierwszej ręki garść najnowszych informacji o alternatywnych metodach ekonomicznego i społecznego rozwoju - bez zanieczyszczania, bezmyślnego eksploatowania środowiska. A przy tym okazja, żeby przyjrzeć się działalności Greenpeace z bliska :)

Od jutra wizyty w innych miastach. Więcej informacji tu:


piątek, 19 października 2012

Ile można pociągnąć na samych jabłkach, czyli chroniczny brak czasu.



Październik się skurczył. I to drastycznie, zupełnie nie wiem jak się w tym roku niezauważenie przemknął - właśnie dotarło do mnie, że do końca miesiąca pozostało dziesięć dni i właściwie za chwilę zaczną się pogodowe okropności.

Od kliku dni jest przepiękna pogoda, a ja niestety nie mam czasu, żeby wziąć P. za łapę i ruszyć na spacer, porządnie się wybiegać, czy posiedzieć z kubkiem kawy w ogrodzie. Do domu przychodzę jak do noclegowni, wypadam rano i wracam wieczorem nie tykając ani kuchennych, ani żadnych innych domowych spraw (bałagan w moim wydaniu jest już niemal mityczny...). Nie mam za bardzo czasu przygotować sobie jedzenia na cały dzień (co zwykle praktykuję), wrzucam więc do torby stos jabłek i wcinam cały dzień (całe szczęście, że uwielbiam jabłka), dopiero wieczorem, przed pójściem spać wrzucając w siebie jakieś spady z lodówki (tak, bardzo to mądre i zdrowe).

Dlatego dziś postanowiłam choć trochę urozmaicić mono dietę i zrobić zupę, na szczęście zupy mają to do siebie, że wystarczy 10 minut na pokrojenie i umycie warzyw, a reszta robi się sama. Na kombinacje nie mam siły, więc sięgnęłam po jedną z moich ulubionych zup - z dyni zwłaszcza, że sezon na te piękne kule w pełni. Zrobiłam uproszczoną wersję dyniówki, którą kiedyś prezentowałam na blogu, doskonale rozgrzewa i wspaniale łączy smak dyni i curry:


1. Kawałek dyni (ja miałam polską odmianę - to podobno istotne, bo z innej robi się najlepszą zupę, z innej ciasta, z jeszcze innej, jak zapewniał mnie pan sprzedający pomarańczowe cuda, powycinane potwory-lampiony)
2. Włoszczyzna (por, 2 marchewki, seler, 2 pietruszki)
3. Ewentualnie mleko kokosowe w roli śmietany
4. Curry
5. Świeżo zmielony pieprz, papryka chili
6. Ziele angielskie, liść laurowy, pieprz w kulkach ;)
7. Imbir - świeży lub w proszku


Wszystkie warzywa myjemy i obieramy - jeśli mają nieciekawą skórę (marchew i pietruszkę wrzuciłam bez obierania), dynię patroszymy (pestki można umyć, rozsypać na papierze i zostawić do wyschnięcia - świetna alternatywa dla chipsów), obieramy ze skóry (jeśli ma się czas, można włożyć kawałek dyni do piekarnika, po kilkunastu minutach mięknie i łatwo wygrzebać miąższ łyżką, ja tym razem pokroiłam surową nożem). Wszystkie warzywa zalewamy wodą (chciałam zupę - krem, więc u mnie woda tylko przykryła warzywa), dodajemy ziele, liść, pieprz, korzeń imbiru i gotujemy do miękkości (15 minut), na koniec doprawiamy curry (nie żałować), pieprzem, papryką, ewentualnie odrobiną soli. Miksujemy i gotowe! W wersji de luxe na wierzchu ląduje łyżka mleka kokosowego.






sobota, 13 października 2012

Jak się pozbyć z kuchni cukru, ale nadal jeść słodycze?

Sposobów na wyeliminowanie cukru ze swojej diety szukam od dawna i wbrew pozorom nie jest to takie proste. Jeśli zależy nam na pozbyciu się z kuchni cukru z buraka, alternatywy są jasne: cukier trzcinowy, słody (kukurydziany, jęczmienny, ryżowy), syrop klonowy, z agawy itp. 

Niestety, tym sposobem nie rozwiązuje się kwestii kaloryczności potraw, a wbrew stereotypom mówiącym, że weganie to pewnie wyschnięci z niedożywienia ludzie z szarą cerą, na wegańskiej diecie można się również nieźle podtuczyć. Najprościej byłoby wywalić ze swojej diety wszelkie słodycze, a ciastkowe żądze zaspokajać jabłkiem, ale u mnie takie rozwiązanie po prostu nie przejdzie. Owszem, mogę bez problemu odmówić sobie zjedzenia solidnej porcji ciasta, nie muszę codziennie rąbać herbatników (chyba :P) z drugiej strony lubię do porannej, mocnej i gorzkiej kawy wciągnąć coś słodkiego (kto też tak ma, że na śniadanie organizm domaga się słodkiego smaku?) i nie chcę sobie do końca tego małego rytuału codzienności całkowicie odbierać. To może być witariańskie ciasto, ale tu też często słodycz pochodzi z różnego rodzaju słodów.

Co więcej, mam w domu bliźniacza pod tym względem duszę - faceta, którego zapędy w kierunku słodyczy nie rozgrywają się na polu: kawałek ciasta, pół czekolady, tylko sprowadzają się do opcji: zjadanie półkilogramowej chałwy przy jednym posiedzeniu, wciągnięcie połówki słoika wege kremu itp...

Pewnie dla części z Was wagowo-sylwetkowe problemy to czysta abstrakcja, jednak mój organizm dostał geny po rodzinie mojego ojca (wszyscy z nadwagą), a nie mamy (same szczupaki) i tylko ja wiem, jak wiele wysiłku kosztuje mnie zachowanie wagi. Nie jestem wyznawcą kanonicznej urody w stylu: mega szczupła kobieta, zero piegów i zmarszczek, cellulitu, facet: 5% tkanki tłuszczowej, grecki bóg. Nie wyglądam jak modelka i nie walczę o utrzymanie talii 50 cm, tylko o optymalną, zdrową wagę, z którą dobrze się czuję, bo po prostu wiem, w jak szybkim tempie mój organizm przybiera dodatkowe kilogramy jeśli się nie pilnuję. Widząc zaś, jak od dwudziestu lat mój ojciec próbuje zrzucić ostatecznie nadwagę (raz chudnie, za chwilę znowu przybiera na wadze), zdecydowanie wolę prewencję.

Chcąc jakoś połączyć obie kwestie - jedzenia słodyczy i utrzymania wagi, a jednocześnie chcąc ulżyć w cierpieniu mojemu P., który walcząc ze swym nałogiem zdecydował się nie jeść słodyczy przez rok, zaczęłam szukać możliwości wyrugowania cukru i zastąpienia go czymś zdrowym, smacznym i jednocześnie nietuczącym.

Tak też trafiłam na stewię, której pierwszy słoiczek niedawno zamówiłam i rozpoczęłam eksperymenty z nowym nabytkiem. 

Co to jest stewia? Poniżej garść informacji (z tej strony, a także z ulotki z opakowania) dla tych, którzy jak ja znali ten specyfik jedynie ze słyszenia.

Stewia to roślina, która z jednej strony jest niezwykle słodka (stosowana w kuchni forma stewii jest około 30 razy słodsza niż cukier), z drugiej zaś ma ZERO kalorii. Tak, zero, ale w przeciwieństwie do słodzików w stylu aspartamu nie jest syntetyczną substancją lecz naturalnym źródłem słodyczy. Poza tym stewia ma bardzo fajny smak i zapach, niski indeks glikemiczny, nie fermentuje, działa przeciwpróchniczo, hamuje wzrost płytki nazębnej (czyli działa na zęby odwrotnie, niż słodycze z cukrem). No i można ją przetwarzać - nadaje się do marynat, pieczenia, gotowania. 

Tyle teoria, moje doświadczenia ze stewią prezentują się na razie następująco:

Jabłka prażone ze stewią są przepyszne, mają lekko miodowy zapach i posmak, próby przeprowadzone na rodzinie wykazują, że jest to smak nieinwazyjny i przyjemny - nikt nie wpadł na to, że jabłka nie są ze zwykłym cukrem :)

Jeśli chodzi o pieczenie, muszę pokombinować, zrobiłam na razie szarlotkę i wyszła całkiem niezła w smaku, ale fakt, że stewii dodaje się np. tylko jedną łyżeczkę a nie szklankę sprawia, że zaburzają się proporcje składników. Samo ciasto wyszło więc całkiem smaczne, ale konsystencja była dla mnie średnia - zbyt krucha, spód się rozpadał; muszę pomyśleć, jak zmodyfikować składniki, żeby nie zachwiać równowagi :)

Dla tych, którzy piją herbatę z cukrem (nie należę do takich, ale mój P. owszem): posłodzony stewią napój jest bardzo smaczny i aromatyczny, zero wrażenia sztuczności jak w przypadku słodzików (dla mnie słodzik jest ohydny). No i zero kalorii, co oznacza, że pijąc np. trzy herbaty dziennie ze stewią zamiast cukru, oszczędza się sobie wchłonięcia jakichś 240 kalorii (przy opcji słodzenia 2 łyżeczkami cukru) czyli równowartości jednego małego  posiłku.

Dalsza relacja z eksperymentów ze stewią wkrótce, po pierwszym rozpoznaniu myślę, że warto po nią sięgnąć i polecić do wypróbowania tym, którzy najsłodszej rośliny na Ziemi (podobno) jeszcze nie znają :)

________________
A na koniec jeszcze obrazowe zestawienie tego, co znajduje się w napojach, pewnie dla wegan większość tych napojów i tak jest poza obszarem zainteresowania, ale wiedzieć warto :)


  







środa, 3 października 2012

"Wish I was old and a little sentimental"

Czy u Was jesienią też pojawia się nostalgiczno-melancholijny nastrój? Oczywiście oprócz nawału nowych zajęć, coraz gęściej zapełnionego kalendarza i postanowień, że w tym roku nie wiadomo ile rzeczy się zrobi. Kiedy ostatnio Maddy pisała na swoim blogu, że cierpi na syndrom pierwszoklasisty i reorganizuje swoje życie z nadejściem jesieni, pomyślałam, że ja też odkąd pamiętam dzieliłam rok na dwie części: lato i reszta roku (zaczynająca się z wrześniem) :)

Wczoraj spojrzałam w swój kalendarz, skrupulatnie prowadzony na kompie, i październik zaprezentował się dość przerażająco. Z ekranu wyzierała mozaika z kolorowych zapisków: co, gdzie, kiedy itp. Wiadomo, że im więcej jest zajęć, tym więcej ma się czasu, przynajmniej u mnie ten paradoks działa w 100%, ale z drugiej strony zdałam sobie sprawę, że trudno będzie o chwile kiedy bezkarnie pooglądam z moim P. ulubione kryminały, będę miała w 100% beztroski dzień, który bez wyrzutów sumienia będzie można spędzić w piżamie pijąc trzecią kawę. A tak się składa, że - chociaż zawsze byłam raczej typem domatora - od pewnego czasu najchętniej spędzałabym większość dni w domu, z przytulonymi psami, książką i moim P., co po dziesięciu latach związku należy chyba uznać za sukces ;) 

Tak na poważnie, to przeczytałam ostatnio notę o Ke, dziś już kompletnie zapomnianym wokaliście, który w latach 90' śpiewał hit "Strange world". Wspomniany numer był mega przebojem, sprzedano ileś tam milionów egzemplarzy wydawnictwa i chwilę później Ke przepadł. Bardzo lubię piosenkę "Strange world" i chciałam się dowiedzieć, co się z tym facetem stało. Okazało się, że wrócił na wieś, gdzie prowadzi małą farmę, zaangażował się również w prozwierzęce sprawy. Pomyślałam, że ja też tak chcę, że prawdziwe życie jest dla mnie gdzie indziej niż w miejskim gwarze, ciągłych wyjazdach (praca), czy sali wykładowej (chociaż książki kocham), a najszczęśliwsza jestem kiedy obok mnie chrapie mój pies pachnący powietrzem z ogrodu. Pewnie trochę potrwa zanim będziemy mogli zorganizować swoje życie tak, żeby dało się w ten sposób funkcjonować, ale fajnie jest być coraz bardziej pewną, czego się chce :)

Kilka dni temu trzeba była baaardzo wcześnie wstać (bolało!) i ruszyć do roboty, jadąc samochodem w piękny, słoneczny poranek pomyślałam, że to wspaniałe mieć wybór. Czuć się co jakiś czas mega zmęczoną, mieć czasem wszystkiego dość, ale mieć tę możliwość, świadomość, że nie jestem więźniem - własnego ciała, sytuacji politycznej, ubezwłasnowolnienia przez prawo.

Chyba się starzeję :)



Is this our last chance
to say all we have to say
hiding here inside ourselves we live
our lives afraid
so close your eyes and just believe in
everything you're told
cause in this world of great confusion
it's easy to give up control

Refrain:
strange world
people talk and tell only lies
strange world
people kill an eye for an eye
strange world
dream one day we'll see the light
strange world
believe and everything will be alright

This is the place where everything
begins and ends again no secrets left
to find no seven deadly sins
This world, that we have wasted has
kept us very well when science now
is sacred who will save us from
ourselves

Refrain

strange world
people talk and tell only lies
strange world
people kills an eye for an eye
strange world
believe and everything will be
alright

Strange world
people talk sometimes I wonder why
Strange world
people kill still no one hears their cries
Strange world
burn these thoughtless tears out of my eyes

strange world
people kill
and people hate
and people talk
and people kill
and still I wonder, wonder why...