piątek, 25 listopada 2011

Mit białka


Ostatnio w jednej z moich ulubionych gazet, "Forum" (cotygodniowym przeglądzie artykułów z prasy światowej) przeczytałam tekst zatytułowany "Grzyb zamiast krowy". Przedrukowany z "Guardiana" artykuł sugeruje, że odwrót od jedzenia mięsa musi wcześniej czy później nastąpić. Oczywiście obie gazety nie są w żadnym stopniu "wegańskie", stąd wśród przytaczanych przeciwko mięsu argumentów nie pojawiają się, kluczowe dla mnie, problemy cierpienia zwierząt, zabijania, masowej hodowli itd.  Jednak paradoksalnie to właśnie dobrze, bo do większości ludzi lepiej trafia argument: "to nieekonomiczne", niż "to nieetyczne". Ile razy już nasłuchałam się opowieści pt. "no wiesz, ale czy zwierzęta naprawdę cierpią? czy są tego świadome? No i nie mają przecież duszy i bóg stworzył je, byśmy je jedli". Brrrrrr... Nawet nie chce mi się już o tym gadać ani pisać. 
Wracam do artykułu. Autor przedstawia ograniczanie spożycia mięsa jako konieczność wywołaną przede wszystkim dwoma czynnikami: zmianami klimatycznymi i wzrostem ludności. Fakt ten jest pewnie znany zainteresowanym tematem (BTW 1/5 gazów cieplarnianych emitowanych do atmosfery pochodzi właśnie z hodowli!), dla mnie ciekawsze jest to, co w tekście pojawia się marginalnie, ale dotyka podstawy całego problemu - "filozofii jedzenia". Chodzi mi o wskazanie tego momentu w historii, gdy mięso stało się podstawowym elementem diety, kiedy ludziom wmówiono, że tak było od zawsze, i że to jedyna słuszna droga do zdrowia i długiego życia. Otóż okazuje się, że gwałtowny wzrost spożycia mięsa przypada na połowę XX wieku, a dokładnie lata powojenne, co jest w dużym stopniu związane z rozwojem technologii, swoistym skokiem cywilizacyjnym - "skutkiem ubocznym",  jaki przyniosła praca nad doskonaleniem maszyn do zabijania. Nie chcę w tej chwili wchodzić w głębsze dyskusje nad porównywaniem obozów koncentracyjnych do hodowli zwierząt, zasygnalizuję jedynie to, często pojawiające się zestawienie, które mimo pewnych zastrzeżeń (idee towarzyszące obu zjawiskom itd.) wydaje się niezwykle trafne.
Myślę, że nie jest nadużyciem mówienie o lobbingu producentów mięsa - chodzi mi przede wszystkim o wmawianie, że ludzie potrzebują jakichś niewiarygodnych ilości białka, no i że oczywiście właściwym jest tylko białko zwierzęce. We wspomnianym tekście powiedziane jest wprost, że jest to kłamstwo. Co więcej, sugeruje się, że niepotrzebne są wszelkie wymyślne zastępniki białka zwierzęcego, które szybko zaczęli wpychać na rynek producenci zarabiający na "micie białka" (swoją drogą o tym wynalazkach pochlebnych słów w przywołanym tekście nie znajdziemy). Wystarczy "chłopska mądrość, kuchnia oparta na roślinach strączkowych i zbożach". "Białkowa ewangelia", jak nazywa ów mit białka G.Canon była jedyną panującą i głoszoną przez niemal 100 lat z trzech powodów "potęgi, imperiów i wojen". Chodziło m.in. o "narodowy priorytet" w postaci szybkiego wzrostu ludności, jaki zapewnia skoncentrowane biało zwierzęce podawane we wczesnych fazach życia. Po cóż byli ci ludzie? By brać udział w wojnach, prowadzić operacje lądowe, w które obfitował XX wiek...
Brzmi to niewiarygodnie, gdy początek ideologii mięsa (sztuczny, przyspieszony wzrost) zestawi się z dzisiejszymi hasłami sugerującymi, że nie ma nic zdrowszego, niż białko zwierzęce... Co więcej, badania pokazują, że przeciętny mieszkaniec USA czy Anglii zjada dwa razy więcej proteiny, niż w rzeczywistości potrzebuje. 
Jaki z tego wszystkiego wniosek? Banalny, truistyczny, ale jakże często pomijany: nawet jeśli ktoś nie jest weganinem, nie interesuje się etycznym aspektem takiej diety, zwracanie uwagi na to, co pojawia się w mainstreamowym przekazie ma ogromne znaczenie niezależnie od wyborów żywieniowych. To, że producenci wspierani przez władzę wydają się grozić: "nie będziesz pić mleka, będziesz mieć osteoporozę, brzydkie zęby i kiepski mózg" nie musi być prawdą. Jeśli przyjrzeć się zmianom w diecie człowieka w ciągu ostatnich stu lat np. w rejonie środkowoeuropejskim okazuje się, że dzisiejsza norma, nie była takową nawet dwadzieścia, czy trzydzieści lat temu... Nie trzeba daleko szukać, wystarczy pogadać z dziadkami, czy rodzicami. Zapytajcie - ja ostatnio usłyszałam np. o słodziku, który kiedyś wydawał się epokowym odkryciem, a dziś wiadomo, że po pierwsze oszukuje się organizm (bo ten myśli, że skoro czuje słodki smak, dostanie cukry do trawienia, a nie dostaje), po drugie jest wielce prawdopodobne, że wpływa na rozwój komórek rakowych. Podobnie papierosy, których szkodliwości jeszcze 40-50 lat temu nie ujawniano tak chętnie i wszyscy dookoła palili popularne, caro, mocne, także przy dzieciakach, kobiety będąc w ciąży, wszyscy dokoła nich itp. (to niestety smutna opowieść mojego taty...). 
Jednym zdaniem? 
Myślenie nie boli! Polecam!

2 komentarze:

  1. Cieszę się, że ktośnaświetla tę kwestię, bo chociaż cieszę się z bycia wege i tak dopadają mnie często wątpliwości dotyczące sprawy białkowej. Trzeba drążyć temat dalej. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie zawsze cieszy, gdy znajduję argumenty za niejedzeniem mięsa (czy szerzej białka, nabiału itp.) niezwiązane z weganizmem. Do bycia wege nie trzeba mnie przekonywać i uznaję całkowitą słuszność takiego wyboru, więc wszelkie "za" płynące z innej perspektywy tylko umacniają moje poglądy :) Za to zawsze są to bardziej skuteczne argumenty w dyskusjach z wszystkożercami, którzy w diecie wegańskiej obawiają się najbardziej właśnie niedoborów białka :)

    OdpowiedzUsuń