Ostatnio w dość ograniczony sposób jestem w blogosferze, nie mam zbyt wiele czasu zarówno na czytanie tego, co u innych, jak i na pisanie swoich postów, choć po głowie chodzi mi mnóstwo spraw, które nie dają mi spokoju.
Z nadejściem zimy niedola zwierząt żyjących na dworze - tych na wsi, przywiązanych do rozwalających się bud, porzuconych w czasie lata w podmiejskich lasach, wreszcie w schroniskach - jest widoczna jeszcze bardziej niż kiedy jest ciepło, sucho i da się jakoś przeżyć na resztkach wyrzucanych przez letników, czy śpiąc na dworze pod gołym niebem.
Będąc do tydzień w podmiejskich okolicach widzę zmarznięte zwierzaki przy nędznych budach, pod sklepami wychudzone psy, które na pewno zostały wyrzucone przez przyjezdnych (rasowe w 100%, a takie na wsi same się nie biorą...). To tereny, które choć nie są położone daleko od wielkiego miasta, nie wchodzą w obszar działań straży miejskiej, w najbliższej okolicy nie ma prozwierzęcej organizacji, która zajmowałaby się interwencjami. Jest miejscowa policja, której funkcjonariuszy zna każdy i vice versa - oni są znajomymi dużej części mieszkańców, więc zgłaszanie takich spraw to w dużej mierze wysyłanie policji do pociotków, albo dalekich znajomych...
Miasto bardzo rozleniwia intelektualnie, z właściwie może bardziej odziera z empatii i myślenia o innych. Na ulicach nie widać wychudzonych zwierząt, na łańcuchach i przy połamanych budach, schroniska znajdują się na obrzeżach, za murami i mało kto tam bywa - zwykle wolontariusze, czasem ktoś, kto decyduje się na adoptowanie bezdomnego zwierzaka zamiast kupować rasowego yorka czy labradora.
Dotyczy to zresztą także i innych gatunków - chorzy ludzie są skutecznie izolowani przed wzrokiem zdrowych więc nie psują widoku wieszanych w listopadzie (sic!) lampek mających przypominać o święcie wiecznej, odradzającej się miłości (sic!), śmieci zabierane są wcześnie rano, po kryjomu, żeby nikt nie widział tego, co brudne, bieda jest skrzętnie usuwana jako mało znaczący - w globanym rozrachunku - problem Urzędu Miasta w obliczu takich monumentalnych spraw jak pomniki, stadiony czy wydanie pozwolenia na anektowanie kolejnego skweru pod budowę "apartamentów" po 40m2.
To wszystko odbywa się wśród ludzi, którzy w większości deklarują, że takie zasady jak: miłość bliźniego, szacunek do życia, zakaz zabijania są priorytetami ich światopoglądu i określają stosunek do rzeczywistości.
Mam olbrzymi żal do ludzi reprezentujących myśl chrześcijańską, która - w mniejszym lub większym stopniu - leży przecież u podwalin europejskich (czy szerzej: zachodnich) wartości, że mając taką moc oddziaływania w najmniejszym nawet stopniu nie próbują realizować i wpajać naczelnej zasady tej wiary - miłości bliźniego. To trochę tak, jakby weganinem mogło się być tylko w teorii, głosiło, że zwierząt nie należy eksploatować, a w praktyce jadłoby się kotleta i uznawało, że wszystko jest ok., no bo przecież idea ideą, ale proza życia, dyspensy, ułomność natury ludzkiej itp...
Takich ludzi każdy nazwałby przecież głoszącymi pustosłowie hipokrytami, czyż nie?
Od pewnego czasu zauważyłam, że część środowisk związanych w jakiś sposób z kościołem znalazła sobie nowego wroga w walce o swoje przekonania: ruch prozwierzęcy. Widziałam już wiele plakatów, artykułów w sieci, gdzie zdjęcie zakrwawionego płodu z aborcji zestawione jest z małpą poddawaną wiwisekcji i podpis w stylu: "Co jest ważniejsze", albo "Skoro to jest złe (wiwisekcja), to co dopiero to (aborcja)".
Niestety wymowa tych plakatów, artykułów itp. jest taka, że coś się ludziom w głowach poprzestawiało, bo wyżej cenią życie zwierzęcia, niż człowieka i zamiast chronić "prawdziwe" życie, skupiają się na obronie zwierząt.
Abstrahując od samej aborcji, która jest kwestią bardzo złożoną i wymaga rozpatrywania w wielu kontekstach, przerażające jest dla mnie to, że ludzie wydają się zupełnie nie zauważać jaki wpływ na stosunek człowieka do otaczającego go świata ma sposób, w jaki myśli o zwierzętach, przyrodzie, niezależnie od tego, czy uznaje to wszystko za wytwory boskie czy spadek po wielkim wybuchu, że wyjęcie zwierząt poza nawias zainteresowań od razu narzuca scentralizowaną, egoistyczną perspektywę myślenia o funkcjonowaniu w świecie.
Szacunek do życia zwierząt wiąże się nie tylko w faktem, że taki ktoś jako dorosły zatrzyma się przy potrąconym psie, wrzuci do skarbonki na schronisko, czy wezwie straż jak zobaczy katowane zwierzę, ale z tym, że pomoc słabszym, pokrzywdzonym stanie się niejako naturalna i wyznaczy też kierunek myślenia o relacjach międzyludzkich. Nie znam wegan pełnych nienawiści, których obchodzi tylko czubek własnego nosa lub też żyjąc wygodnie nie interesują się w ogóle cierpieniem innych. Większość z nich jest zaangażowana w różne akcje: społeczne, animacyjne, chodzi na demonstracje zarówno Amnesty jak i w obronie zwierząt, zajmuje się wolontariatem lub wpłaca kasę. Szczerze mówiąc moi znajomi spoza tego kręgu w zasadzie nie robią nic w tym kierunku i ciężko jest ich zmobilizować do wszelkich akcji charytatywnych; żyją przede wszystkim swoim życiem i swoimi problemami. To moje własne obserwacje, ciekawa jestem czy w waszym środowisku też tak jest, czy poglądy dotyczące relacji zwierzoludzkich różnicują także w tej sferze?
Cieszy mnie coraz szerzej zakrojona dyskusja o konieczności zmiany statusu zwierząt w świecie zdominowanym przez ludzi. W niemal każdym numerze Przekroju znajduję artykuły poruszające w różnych kontekstach problem eksploatacji zwierząt, opisywane są konsekwencje, możliwości, wiele wspomina się też o diecie roślinnej jako alternatywie, w którą wierzy już nie tylko banda świrów przywiązanych do drzewa, ale i naukowcy czy lekarze.
No i słowo o tytułowym dyskursie. Ostatnio przeczytałam dwa artykuły podnoszące temat praw zwierząt. Pierwszy z nich to wywiad z Janem Hartmanem
do przeczytania tu, drugi to tekst Szymona Hołowni
ze strony Newsweeka. Teoretycznie wymowa obu jest taka sama: trzeba zmienić obecną sytuację, jest zbyt wiele cierpienia dookoła. Ale z pierwszym z nich to człowiek jest centrum i jego interes wyznacza granicę, którą to w końcu przybiera się w twierdzenie: "Nie przekraczajmy granicy szaleństwa bo niczego nie zjemy", stosując odpowiednią retorykę racjonalizowane jest cierpienie zadawane zwierzętom, w drugim zaś obnażany jest schizofreniczny charakter takiego myślenia i szersze konsekwencje stosowania języka, w którym to kategorie prawne, ekonomiczne są priorytetem w myśleniu o zabijaniu. Pozwalam sobie przytoczyć obszerne fragmenty obu tekstów:
Hartman:
"Krystyna Naszkowska: Jak filozof, etyk radzi sobie ze swoją mięsożernością? Przecież jedząc mięso przyczyniamy się do krzywdzenia zwierząt. Czy jeśli chcemy być naprawdę ludzcy, to musimy być wegetarianami?
Prof. Jan Hartman, filozof i bioetyk: Nie można stawiać ludziom wymagań niemożliwych do spełnienia. Zabijanie się w świecie zwierzęcym, do którego sami należymy, jest czymś zwykłym i nie ma co udawać, że nie jesteśmy zwierzętami mięsożernymi. Być może poszczególne osoby mogą się wyrzec mięsa, ale jako gatunek nie musimy, a chyba i nie możemy dążyć do takiego ideału. Człowiek, który je mięso, nie musi czuć się winny z tego powodu. Jednak powinien mieć na uwadze to, jak żyło i jak umierało zwierzę, którego mięso zjada. Powinniśmy dążyć do tego, aby, jeśli to tylko możliwe, jeść mięso pochodzące od zwierzęcia, które miało akceptowalne życie, a śmierć nie była dla niego".
(...)
- Ja na przykład, choć bardzo lubię kurczaki i ryby, często wybieram wołowinę. Uważam, że etyczniej jest jeść mięso pochodzące od dużego zwierzęcia. To bowiem oznacza, że jedna śmierć wystarczy do wykarmienia wielu osób. Wyobrażam też sobie, może naiwne, że ta krowa chodziła po łąkach, a nie stała w oborze, miała więc lepsze życie niż kurczaki stłoczone w kurniku.
Starajmy się jeść mniej. Jedzmy mniejsze porcje, rezygnujmy z mięsa w niektóre dni. To już coś, a i dla zdrowia korzyść. Jemy przecież za dużo. Ograniczenie spożywania mięsa to znacznie mniej, niż wegetarianizm, ale zawsze to coś. A stać na to większość z nas. Błędem jest stawianie sprawy wedle reguły wszystko albo nic".
Hołownia:
"Naukowcy uwielbiają mówić o wdzięczności dla zwierząt składających życie na ołtarzu nauki, o tym, że to „zło konieczne”, że to niezbędne, jeśli nauka ma iść naprzód. Pytanie tylko, czy nauka pyta kogokolwiek (np. nas beneficjentów tych tortur), czy chcemy, aby parła naprzód takim kosztem? I czy naukowcy w pogoni za habilitacjami na pewno są świadomi, że zadawanie cierpienia i śmierci ma z moralnego punktu widzenia uzasadnienie tylko wtedy, jeśli rzeczywiście może oszczędzić cierpień konkretnej istocie?
Że duch arogancji i pychy unosi się nad stwierdzeniami niektórych polskich zoologów, którzy twierdzą, że istniejąca ustawa ogranicza ich, bo przecież „największe odkrycia rodziły się z doświadczeń przeprowadzanych z czystej ciekawości”?Idźmy dalej. Warto wreszcie przyjąć do wiadomości, że zamiast ronić łezki nad losem potrąconego przez auto zajączka, powinniśmy raczej wybierać w drogerii kosmetyki, których producenci stosują się do obowiązującej od marca unijnej dyrektywy zabraniającej handlu preparatami testowanymi na zwierzętach.
Że daliśmy się uwieść państwu, które pozwala tytułować się lekarzami weterynarii osobom mającym z leczeniem tyle wspólnego co więzienny dozorca? Patrz przykład weterynarzy z końskich targów w Świętokrzyskiem czy powiatowej lekarki weterynarii z Lęborka, która patrząc na koszmarne warunki, w jakich trzymano krowy w Janowicach, orzekła, że to „typowy chów alkowowy”?
Że ktoś musiał podpisać nominację sędziego z Nowej Huty, który uznał, że wynaturzeniec wytapiający smalec z psów jest w porządku, w końcu psy zjada się także w innych kręgach kulturowych? Że to spośród naszych bliższych czy dalszych znajomych rekrutują się kretyni wyrzucający zwierzęta z jadących samochodów? Że gdziekolwiek pojawia się ktoś, kto chce zwierzętom pomóc – a wiem coś o tym, bo staram się wspierać kilka schronisk – zaraz pojawiają się ludzie, którzy lubią robić kasę, zaczynają się odwoływania zarządów przez nowe zarządy, listy otwarte do darczyńców, przepychanki i afery.
Warto zrobić taki rachunek sumienia, gdy kolejny raz najdzie nas ochota, by uronić łezkę nad opisanym w gazetce zwierzakiem. I albo sprawić, żeby były czyste, albo – chyba prędzej umrę, niźli to nastąpi – żeby nie musiały płynąć".